niedziela, 9 kwietnia 2017

Henryk Sienkiewicz o polskim nacyonalizmie

Poniższy fragment tekstu Henryka Sienkiewicza funkcjonuje w Internecie jako "List Polaka do ministra rosyjskiego". Poszukiwanie potwierdzenia w źródłach nie da rezultatów powodując włożenie tego tekstu do szufladki fejków.

Tymczasem nie jest to żaden fejk, lecz fragment innego tekstu opublikowanego w tomie 35 Pism Henryka Sienkiewicza w roku 1912. Tytuł tekstu to Zjednoczenie Narodowe.

Poniżej podaję więcej fragmentów z tekstu, zaznaczając ten krążący dotychczas w sieci:

Stronnictwa muszą istnieć, albowiem stan przeciwny byłby możliwy tylko wobec ogólnej bezmyślności. Nikt też nie będzie się starał o zaprowadzenie jednego pasterza i jednej owczarni. Natomiast stronnictwa, bez względu na dzielące je różnice i barwy, mogą w pewnych doniosłych chwilach działać nie tylko w sposób zgodny i jednolity, ale wspólnie zorganizowany, a powinny działać tak zawsze w czasach wielkich grożących narodowi niebezpieczeństw i wobec olbrzymich zadań, które z natury rzeczy wymagają solidarności. [...]

Ażeby usunąć anarchię, trzeba zmienić dotychczasowy system rządowy w Królestwie, a biurokracya miejscowa broni go, jako swego stanu posiadania. Boi się ona browningów i zasłania się przed nimi wojskiem. Musi stać na dawnem, rusyfikatorskiem stanowisku, gdyż inaczej nie pozostawałoby jej nic innego, jak sobie pójść. Jeśli nawet cofa się chwilami przed prądem reform, czyni to z największym, na jakie się zdobyć może, oporem, niechętnie, nienawistnie, broniąc starego systemu piórami swych czynowników, a nawet i takich profesorów, dla których właściwsze byłyby posady policyjne, niż uniwersyteckie — bryzgając jadem i denuncyując społeczeństwo, któremu związała ręce, że obojętnie patrzy na bezład. [...]

Nie! Polski i jej interesów nie mogą bronić ani nasi dzisiejsi socyaliści, którzy jej głupio nienawidzą, ani anarchiści, którzy szarpią jej wnętrzności, ani wogóle poboczni synowie rewolucyi rosyjskiej i bratobójcy. Zeby bronić narodu, trzeba być z narodu i trzeba go kochać. Jest to jednym z warunków nie tylko uczciwej, ale i rozumnej polityki. [...]

Trzeba patrzyć zawsze na niezmienną wielkość idei, nie zaś na przypadkową małość niektórych jej wyznawców. Tylko nikczemne i złośliwe indywidua, lub absolutni głupcy mogą porównywać nacyonalizm polski z hakatystycznym nacyonalizmem niemieckim lub z czarnosecinnym rosyjskim. Nacyonalizm polski nie tuczył się nigdy cudzą krwią i łzami, nie smagał dzieci w szkołach, nie stawał pomników katom. Zrodził się z bólu, największej tragedyi dziejowej. Przelewał krew na rodzinnych i na wszystkich innych polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność. Wybuchnął i rozgorzał w niewoli, jako poryw ku wolności. Wypisał na swych chorągwiach najszczytniejsze hasła miłości, tolerancyi, oswobodzenia ludu, oświaty, postępu. [...]

Kto go inaczej pojmuje — płytko i źle go pojmuje; kto mu inaczej służy — błądzi. [...]

czwartek, 16 marca 2017

Józef Mackiewicz - o nacjonalizmie i fetyszu zgody

Przyjął się powszechnie sąd, że Sowiety, popierając często różne nacjonalizmy, zwłaszcza wśród ludów kolorowych, mają wyłącznie na celu podsycanie ich nienawiści do białych tzw. "imperialistów", aby tym ostatnim robić, gdzie można, trudności, a następnie samym tym łatwiej zagarnąć te kolonie. Oczywiście tak jest. Ale podsycając nacjonalizmy, bolszewizm toruje sobie drogę do tym łatwiejszego opanowania jednocześnie - mentalności tych ludów. Bolszewizm nie jest bowiem dziś pojęciem gospodarczo-socjalno-politycznym, a jest wynalazkiem psychologicznym przeistaczającym, a jak się to u nich mówi: "przekuwającym" wielotorowość ludzkiej indywidualności w jednotorowego robota. Powiadają, że nacjonalizm jest wrogiem bolszewizmu; owszem, ale - wyradzając się w ciasny nacjonalizm, właśnie przez swą ciasnotę działa, funkcjonuje na obrotach nieraz bardzo zbliżonych do bolszewizmu. W ten sposób mózg ludzki, raz już wdrożony do tego rodzaju obrotów myślowych, łatwiej poddaje się bolszewizacji, niż taki, który działa na obrotach szerokich, ogólnoludzkich ideałów wolności.

Na srebrnych monetach dawnej Rzeczypospolitej widniał napis po łacinie: "Dobro Republiki najwyższym prawem". Nie jest to slogan odpowiedni na dzisiejsze czasy, gdy cała ludzkość zagrożona jest niebezpieczeństwem niewoli sowieckiej. Szczególnie zaś nie może pasować do Polaków, z których znaczna część jest najlepszymi obywatelami Stanów Zjednoczonych, a nie przestaje być przez to dobrymi Polakami. To właśnie w Sowietach: dobro partii bolszewickiej jest najwyższym prawem...

Otóż wydaje mi się, że Polacy zbyt często zapominają o tym niezbyt fortunnym, a trochę niebezpiecznym sąsiedztwie sloganów... Nie! Najwyższym prawem nie jest dziś ani dobro Republiki, ani dobro partii, ale sprawiedliwość powszechna i ideały ogólnoludzkie! Dziś nie taka czy inna linia graniczna jest ważna, a ważne jest, żeby w tych liniach granicznych można było żyć jak człowiek, a nie jak żyją odarci z wolności osobistej i godności ludzkiej niewolnicy bolszewickiego systemu.

Dążąc do chwalebnej i rozumnej zgody, powinniśmy i na emigracji wystrzegać się narzuconej z góry jednokierunkowości myślenia, szablonowych wzorów i totalitarnej "jednomyślności". Powiedziałem: "... i na emigracji". Może raczej powinienem był powiedzieć: "zwłaszcza na emigracji", na emigracji, która jest protestem przeciwko niewoli m. in. także myślowej, narzuconej krajowi. Niechże tam w kraju wiedzą, że dyskutujemy i kłócimy się nawet, bo - mamy do tego prawo. Bo jesteśmy wolni i im też przywrócić chcemy nie żadne wypieczone z góry formułki i dyrektywy, ale wolność. Wolność myślenia i wolność wypowiadania się.

Dziennik Polski (Detroit) 1952 nr 126

wtorek, 7 lutego 2017

Józef Mackiewicz - Moda na bolszewicki wynalazek

Poniższy tekst Józef Mackiewicz opublikował w 1951 roku. Od tego czasu bolszewicki wynalazek stracił może na świeżości, ale nic nie stracił na skuteczności. Zwłaszcza, że kulturowa siła oddziaływania mody wsparta została przez sądownictwo różnych krajów, dając w efekcie zjawisko "politycznej poprawności", którego zalet nikomu chyba przedstawiać nie trzeba.


Józef Mackiewicz
Zawodowy antybolszewizm

[...] Kłamstwo jest naturalnym zjawiskiem, właściwym człowiekowi jako składnik jego psychiczno-fizjologicznego ustroju. Wskutek swojej niedoskonałości, człowiek nie może obejść się bez kłamstwa, czy to najbardziej niewinnego, pospolitego, wynikającego z uprzejmości, czy też odwrotnie - złośliwego, z wyrachowania. W sferze psychiki kłamstwo na naszej planecie jest takim samym naturalnym żywiołem, jakim w sferze fizycznej są, powiedzmy, powietrze czy woda. Kiedyś tam znaleźli się ludzie, którzy skierowali żywioł wodny w koryto, a pod strumień wody podstawili koło, ażeby wyzyskać jej naturalną moc. Bolszewicy wpadli na pomysł, by coś podobnego zrobić w sferze ludzkiego kłamstwa: koncentrując wszelkie kłamstwo, dotychczas będące w naturalnym obiegu, wykorzystują zebrany w ten sposób potencjał jak moc - oczywiście, nie dla młócenia zboża czy piłowania kłód, ale dla psychicznego otępienia i rozkładu mas ludzkich.

Wynalazek okazał się tak skuteczny, że doprowadził do gruntownych przemian w szeregu zjawisk życia ludzkiego, a więc: w dziedzinie znaczenia słów, pojęć, w obrazie rzeczywistości, bo te nagle, bez stosowania jakichś bardziej skomplikowanych forteli i bez hipokryzji, objawiły się na opak; czy też w dziedzinie umiejętności przeprowadzania dowodu, że białe jest czarne albo odwrotnie. Okazuje się, że kręcące się kolo bolszewickiego kłamstwa produkuje tyle energii dynamicznej, otumaniającej ludzki rozum, że nagle stało się dopuszczalne nieliczenie się ze zdrowym rozsądkiem w ogóle.

Oczywiście, można byłoby zrzucić bombę atomową ha tę sowiecką fabrykę kłamstwa, ażeby za jednym zamachem rozbić cały młyn w drobny mak, ale w sferze idei tylko prawda może być rzeczywistą bronią i stać się mocną podstawą wszelkiej walki antybolszewickiej.

Jaka to powinna być prawda? Prawda, jakkolwiek bardzo niedoskonała, ludzka prawda, może być tylko jedna. Prawda należy do tych kategorii ducha, których jakość zależy od ilości, czyli od tego, czy jest pełna. Pół prawdy bywa nie tylko połową arytmetyczną, ale często jest gorsze od kłamstwa. (W bolszewickim młynie niekiedy wysoko cenią tego rodzaju produkt: półprawdę.) Biorąc pod uwagę siłę bolszewickiego kłamstwa, za jego przeciwieństwo możemy uznać nie jakąkolwiek prawdę, ale tylko całą prawdę.

Ideał jest na razie za górami. Ale spróbujmy zrobić pierwszy krok na dalekiej, grząskiej drodze. Tym pierwszym krokiem powinno być przywrócenie suwerenności wolnej myśli, za pomocą wyrwania jej spod dyktatury sowieckiej "mody".

Dlaczego mówię o "modzie"? - Dlatego, że bryzgi, lecące spod koła sowieckiego kłamstwa dotarły dziś do najbardziej odległych zakątków kuli ziemskiej i spowodowały w dziedzinie społeczno-politycznej zjawisko podobne do tego, które paryska moda dokonuje w dziedzinie damskich strojów: niezależnie od tego, ładna czy szkaradna, podoba się czy nie podoba, pomstują na nią czy nawet protestują przeciwko niej (a zdarza się, że wykpiwają) - koniec końców, wszyscy się jej podporządkowują.

Oczywiście,  przeważająca większość ludzkości jest nastawiona przeciw roszczeniom  sowieckim, przeciw bolszewizmowi w ogóle. Ale zarazem, w jakiś niepojęty sposób, wystarczy, by Moskwa wymyśliła jakieś hasło, a natychmiast upowszechnia się ono nie tylko wśród zwolenników bolszewizmu, ale i wśród jego przeciwników. Tak ma się rzecz, na przykład,  z osławionym "antyfaszyzmem", z powszechnym równaniem "w lewo", z walką "o pokój" i innymi niezliczonymi sloganami. We wszystkich krajach ludzie wyłażą dziś ze skóry, żeby pokazać, że są największymi antyfaszystami, najprawdziwszymi socjalistami, najgorętszymi zwolennikami pokoju itd., itd. Byłych "SS" wsadzają do więzienia, choćby ci wyrzekali się swojej przeszłości, gdy tymczasem, odwrotnie, być byłym bolszewikiem jest raczej wygodnie w zachodnim społeczeństwie, jak gdyby nie było wiadomo, że nazizm był tylko krótkotrwałą i nieudaną próbą naśladowania bolszewizmu. Ludzie, którzy otwarcie mówią, jak szkodzili własnej ojczyźnie, będąc w przeszłości na usługach Moskwy, są teraz darzeni szacunkiem, a zarazem znam na przykład przypadek niedopuszczenia pisarki, która spędziła lata w sowieckich łagrach koncentracyjnych, do kręgu działaczy antysowieckich z jednego jedynego powodu, że mąż jej był kiedyś urzędnikiem policji, zresztą bestialsko zamordowanym przez bolszewików. Współpraca z bolszewikami i pomoc, okazywana armii czerwonej w minionej wojnie, stanowią wciąż jeszcze pewnego rodzaju dyplom politycznej prawomyślności, a tylko na mocy tego dyplomu pozwala się osobom mogącym go przedłożyć na wiele rzeczy, które są zabronione innym.

Utkwiła mi w pamięci publiczna wypowiedź marszałka Mannerheima po wojnie. Człowiek, którego imieniem nazwano pierwszą w Europie linię obrony od bolszewizmu, w latach 1939-40 nieomal bożyszcze słabych i bezbronnych narodów Europy Wschodniej, uznał za wskazane opowiadać o swoich kłótniach z Hitlerem, o swojej wrogości wobec Niemców, prawie słowem nie wspominając ani o swojej bohaterskiej wojnie z bolszewikami, ani o bolszewickim zagrożeniu. Z powodu małoduszności, czy dla dogodzenia panującej modzie? Powiadają "tego wymagała taktyka polityczna". Od tamtych czasów dużo się zmieniło, ale cóż, rok mija za rokiem, a nowej polityki nie widać zza starej taktyki, tak jak bywa, że nie widać lasu zza drzew!

Nadszedł czas, by wyjść z błędnego koła, zakreślonego przez drugą wojnę światową. Nie wiem, czy nastąpi trzecia, ale w każdym razie przyszłość zażąda nowych pozycji wyjściowych. Czas odrzucić modne okulary, za którymi cały świat udaje, że nie widzi i nie wie, kto pierwszy stworzył obozy koncentracyjne, gdy jeszcze o Dachau i Oświęcimiach mowy być nie mogło, oraz potworne jarzmo, w którym jęczą narody Europy Wschodniej, a które zagraża wszystkim narodom świata.

Charakteryzując zatem "zawód" antybolszewika jako jeden z najbardziej na świecie sprzyjających człowiekowi i prawdzie, wskazane byłoby dodać do jego zalet odwagę realizacji. Wydaje się, że odwaga nie jest czymś aż tak trudnym, jak sądzą niektórzy. W każdym razie - nie w naszych warunkach, gdzie przecież nie ma ani Gestapo, ani MGB. Wystarczy tylko mniej oglądać się na tłum, mniej bać się tego tłumu politycznych frantów, ubranych według wciąż jeszcze obowiązującej, ale przestarzałej mody.

Frankfurt nad Menem, 1951

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Józef Mackiewicz - Dym bez ognia

Tekst poniższy Józef Mackiewicz opublikował w roku 1952, w Dzienniku Polskim wydawanym w Detroit. Tekst nie tylko nadal jest aktualny, ale pozwala sobie uzmysłowić siłę woli, która wydaje się być niepokonana, gdy postanowi nie przyjmować do wiadomości pewnych aspektów rzeczywistości. Opisywany wynalazek stosowany jest przecież do dzisiaj, zarówno w Gruzji 2008, na Ukrainie, a w mniejszej skali także przez naszych rodzimy bolszewików grzmiących o "pełzającym totalitaryzmie" i "niszczeniu demokracji".

Józef Mackiewicz
Dym bez ognia

Nie może być większego błędu w polityce, jak fałszywa ocena wroga. Wszelkie wpadanie w szablon, łatwizny, mierzenie przestarzałą miarą, jest błędem nie tylko w stosunku do chwili bieżącej, ale stanowi niebezpieczeństwo dla dorastającego pokolenia, przez narzucanie mu skostniałej "szkoły politycznej", zdezaktualizowanej już dawno.

Podobnie ma się rzecz, gdy z maniackim uporem chcemy we współczesnym bolszewizmie widzieć wyłącznie przejawy starego, rosyjskiego imperializmu, a nie chcemy dostrzegać form i metod zupełnie nowych, jakimi się ten bolszewizm posługuje.

Tymczasem dokonał on szeregu, po prostu ciekawych wynalazków w dziedzinie psycho-politycznej, o jakich się nie śniło nawet naszym ojcom i dziadom, o jakich nie śmiał marzyć żaden z dotychczas znanych samowładnych, autokratycznych czy nawet totalitarnych policyjnych ustrojów.

Z tego szeregu chciałbym wymienić tu jeden, może najbardziej charakterystyczny. Jest to wynalazek, który można nazwać "dymem bez ognia". Znane jest bowiem powszechnie przysłowie "nie ma dymu bez ognia". Przysłowie to ma znaczyć, że jeżeli się coś dzieje, coś mówi o kimś, czy o czymś, powtarza uparcie i to nawet w wypadku, jeżeli rzecz okazuje się w końcu nieprawdziwa, można się doszukać jakiejś przyczyny, jakiegoś powodu, czy chociażby małej w tym cząsteczki prawdy, właśnie tego ognia, tlejącego może nikłym płomieniem, ale stanowiącego źródło - dymu, który się rozpowszechnia. Przysłowie jest stare i bardzo znane, co świadczy, że dotychczas ludzie nie mogli istotnie doszukać się dymu bez ognia.

Otóż bolszewicy tego wynalazku dokonali

W dotychczasowej praktyce, gdy ktoś chciał dopuścić się jakiegoś politycznego czynu, bazowanego na stuprocentowym łgarstwie, uciekał się do tzw. prowokacji. Prowokacja jest rzeczą starą jak świat. Prowokacja była dotychczas niezbędna dla stwarzania tego właśnie "ognia", gdzie go nie było, czyli ognia sztucznego, ażeby można było następnie rozdmuchać zeń dym w oczy. Taką metodą prowokacji posługiwały się najczęściej państwa o policyjnym reżymie starego typu. Hitler, który z całym swym totalizmem nie dorósł nawet do pępka totalizmowi sowieckiemu, też nie potrafił wydostać się ponad stare formy. Na przykład, gdy przygotowywał napaść na Polskę, uzbrajał jakichś drabów, przebierał w mundury polskie, kazał im strzelać i hałasować na granicy, a nawet "wdzierać się na terytorium niemieckie", jak to miało miejsce na przykład z rzekomym napadem na niemiecką radiostację w Gliwicach, itd. Jednym słowem, prowokacja wymaga pewnego trudu, zabiegów, starań, mniej więcej sprytnie obmyślonej akcji, opłaconych agentów itp. pozorów

Otóż wydaje mi się, że gdy używamy często zresztą zwrotu "prowokacja sowiecka", nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, co mówimy. Sowiety doszły do takiego stopnia totalitarnego rozwoju, w którym prowokacja staje się zbędna. To znaczy, doszły do zupełnego zlekceważenia pozorów. W Sowietach, gdy chcą kogoś aresztować, deportować masowo, dokonać jakiejś presji, bynajmniej nie potrzeba używać agenta, który by na przykład zaczął prowokacyjnie strzelać. Po raz ostatni zastosowano ten przestarzały system, gdy zamordowano Kirowa, i pod tym pretekstem, pod tym pozorem rozpoczęto straszliwą czystkę. Dziś sowiecki system doszedł do przekonania, że nawet pojedynczy strzał jest zupełnie niepotrzebny. Wystarczy tylko powiedzieć, oświadczyć, że ktoś strzelił. Pozory są zupełnie zbędne. Kłamstwo w Sowietach doprowadzone jest do tego stopnia rozwoju i rozpowszechnienia, że i tak nie ma najmniejszego znaczenia najmniejszy pozór prawdy, gdyż nikt go nie będzie śmiał sprawdzać. Więc po co? Po co on potrzebny? Cokolwiek zdecyduje się na Kremlu, staje się nienaruszalnym kanonem. Cokolwiek się powie, jest święte. W takich warunkach uciekanie się do starych, "burżuazyjnych" metod prowokacji jest pozbawione celu.

Wydaje się, że jest to trochę za proste, by stać się godnym miana wynalazku. Właśnie najgenialniejsze wynalazki są najprostsze. Legendarne "jajko Kolumba" tylko dlatego przetrwało wieki, że było - takie proste. Podobnie prawie genialny jest wynalazek, który nagle olśnił panów z Politbiura moskiewskiego: "przecież w naszym systemie możemy powiedzieć wszystko!" Tak jest, wszystko, cokolwiek się zechce.

W roku 1939 powiedziano, że mała trzymilionowa Finlandia dokonała agresji i napadła na 200-milionowy Związek Sowiecki... No i cóż? I - nic. W sześć miesięcy później powiedziano, że trzy maleńkie, bezbronne państwa bałtyckie szykują napaść na Związek Sowiecki... Nie uciekano się przy tym do żadnej prowokacji. Po prostu powiedziano i koniec. To wystarczyło. To jest niesłychanie proste. Na tej samej podstawie odbywają się wszystkie procesy: mówi się oskarżonemu, co ma mówić i ten, pod wpływem takiej czy innej metody do niego zastosowanej, mówi. Mówi wszystko, co trzeba, aby było powiedziane.

Naturalnie na Zachodzie, ludziom, którzy nie znają, którzy nie widzieli nigdy systemu sowieckiego, trudno jest zrozumieć działanie tego idealnie uproszczonego mechanizmu. Mogę ich zapewnić, że działa bezbłędnie.

Niedawno wyszła nowa encyklopedia sowiecka i prasa angielska zastanawia się: "Czyżby to było możliwe, żeby czytelnik sowiecki mógł wierzyć w to wszystko, co tam napisano o Anglii?!..." Zastanawiając się w ten sposób, prasa angielska nie rozumie, że to nie ma żadnego znaczenia, czy on wierzy, czy nie wierzy, podobnie jak trzynaście lat temu nie miało żadnego znaczenia, czy kto na globie ziemskim uwierzy, że Finlandia dokonała agresji na Sowiety...

Identycznie ma się dziś rzecz z "zarzutem", że Amerykanie bombardują Koreę bombami bakteriologicznymi. Zarzut jest więcej niż śmieszny, jest zwykłym nonsensem. Nie wierzy temu w ogóle nikt. Ale tylko ktoś, kto nie zna systemu sowieckiego, stanie zdumiony, gdy się przed nim rozłoży gazety sowieckie wszystkich języków, w tej liczbie wychodzące po polsku w Warszawie: "Zbrodniarzy pod sąd narodów świata!" - "Pod pręgierz amerykańskich morderców!" - "Położyć kres zbrodniom!" itd. Oto są mniej więcej tytuły pokrywające pierwsze stronice tych gazet. "Hańba imperialistycznym ludobójcom. Potężny wiec protestacyjny w Warszawie!" - A dalej: "Napływają protesty: najróżniejsze prezydia związków, uczonych, Ligi Kobiet, muzyków, aktorów, straży ogniowej itd." Jednocześnie ani jeden strażak, ani jeden aktor i ani jeden uczony nie wierzy, żeby to była prawda!

Ja osobiście nie wierzę również, aby bolszewicy w Korei rzucili chociaż jedną bombę bakteriologiczną, dla upozorowania tego niesłychanego oszczerstwa. Po prostu: powiedzieli i - koniec. Przecież i tak nikt ze Szczecina, Torunia czy Warszawy nie pojedzie sprawdzać. Nie pojedzie też w tym celu nikt z Moskwy. Ba, nie pojedzie też nikt z Pekinu! Nikt taki, kto mógłby obiektywnie sprawdzić. A więc...

A więc pewnego dnia równie dobrze Sowiety mogą postawić "zarzut", że na przykład Prezydent Stanów Zjednoczonych jada na obiad kotlety z ludzkiego mięsa... I tak samo prasa sowiecka od Władywostoku po Berlin, od Szanghaju po Murmańsk będzie to powtarzać na pierwszych stronicach. Dlaczego tego już nie piszą? Bo im w tej chwili nie jest potrzebne. Jutro mogą napisać. Dlatego wszelkie tłumaczenie się, wyznaczanie komisji, odpieranie zarzutów itp. jest rzeczą nie tylko zbędną, ale, moim skromnym zdaniem, nawet szkodliwą. Kto się tłumaczy, ten się oskarża... Ludzie na Zachodzie nie znający jeszcze wynalazku "dymu bez ognia" mogą przypuszczać, że jednak... może... cośkolwiek... przypadkiem... ale "coś" w tym musi być prawdy.

Nie ma nic.

W Paryżu toczy się w tej chwili proces, wytoczony przez szereg działaczy emigracyjnych różnych narodów komunistycznemu pismu o oszczerstwo. Z polskiej strony występuje płk Kowalewski. Powołał on kilku świadków, między innymi gen. Bór-Komorowskiego itd. Prasa reżymowa przy tej okazji nie nazywa gen. Bora inaczej jak "zdrajcą", "agentem Gestapo". Nie należę osobiście do wielbicieli gen. Bora, raczej przeciwnie. Ale wyczytanie steku połajanek, ordynarnych bzdur, fantastycznych oskarżeń na najniższym poziomie, nie tylko nie ma żadnego celu, ale przede wszystkim - nudzi. Adwokaci komunistyczni "zarzucają" gen. Borowi, że był wrogiem Sowietów. A on, przeciwnie, "broni się", przytaczając niezbite fakty, że dopomagał w czasie wojny Sowietom do zwycięstwa. To nie ma żadnego sensu. Z bolszewikami nie można się licytować, bo ich się nie przelicytuje. A po drugie - nie ma się też czym chwalić... Już czas najwyższy odżegnać się od starych błędów. Inaczej zatchniemy się wszyscy w sowieckim... dymie.

Dziennik Polski (Detroit) 1952 nr 81