wtorek, 12 listopada 2013

Marsz Niepodległości 2013 - na gorąco

Do Marszałkowskiej dotarłem Hożą, po ominięciu kilkunastu plutonów policji. Na Marszałkowskiej usłyszałem, że główna kolumna Marszu jeszcze nie nadeszła, ale było tutaj już bardzo dużo ludzi, zaś przy wylocie ulicy Skorupki zobaczyłem pobojowisko. Karetka oblegana przez poszkodowanych, odgłosy petard, nerwowa bieganina. Pytam co się stało? Słucham chaotycznych opowieści o rzucaniu w Marsz kamieniami z dachu. Skorupki odgrodzona kordonem Straży Marszu, w głębi kordon policji. Poszedłem w stronę placu Konstytucji, gdzie zaczekałem na Marsz.

Z ulicy Skorupki zaczęły dobiegać odgłosy salw petard, które rozświetlały na biało ściany kamienic. Wyglądało to z daleka jak regularna strzelanina. Podszedłem bliżej, Straż Marszu przez megafon nawoływała, aby się nie zatrzymywać i przechodzić dalej. Za pojedynczym kordonem Straży widać było latające w kierunku kordonu policyjnego czerwone race. Mnóstwo chętnych do zadymy. W pewnym momencie zaczęła się dłuższa salwa petard, tłum rzucił się do ucieczki, opróżnione w ten sposób z zadymiarzy miejsce oddzielił podwójny tym razem kordon Straży Marszu i zadymiarze zrozumieli, że w tym miejscu to koniec.

Poszedłem z tłumem. Z placu Konstytucji widać było płonącą na placu Zbawiciela tęczę. Gdy dotarłem na miejsce, wyglądające jakby były zrobione z peerelowskiej krepiny kwiatki już się wypaliły. Mokotowską dotarłem do ronda Jazdy Polskiej, gdzie znowu połączyłem się z Marszem. Obserwowałem mijanych ludzi. Proporcje były odwrotne do zeszłorocznego Marszu. O ile poprzednio miałem poczucie, że "umundurowani narodowcy", czyli na czarno obrani szalikowcy stanowili jakieś 20% składu Marszu, o tyle teraz 20% stanowili ludzie ubrani tak, jak większość codziennie spotykanych przechodniów. Jednak i tak liczni byli rodzice z małymi dziećmi, często w wózkach, osoby niepełnosprawne, a także kombatanci i wiele osób w zaawansowanym wieku. Generalnie pełny przekrój osób od 5 do 80 roku życia.

Na Spacerowej zaczęły oprócz wyzwisk lecieć na rosyjską ambasadę petardy i race. Grupka zapaleńców zaczęła szarpać bramę, która wyglądała jakby miała się zaraz wyrwać z zawiasów. Poszły szyby w budce strażniczej stojącej na trawniku przed bramą. Nie było w okolicy Straży Marszu ani policji, więc rozzuchwaleni zadymiarze zaczęli kołysać budką i w końcu ją przewrócili. Ja poszedłem dalej, ale pewnie ktoś wrzucił do plastikowego wraku racę, co wystarczyło, byśmy mogli w telewizjach oglądać kolejny malowniczy pożar przy płocie rosyjskiej ambasady.

Czoło Marszu dotarło do Belwederskiej cały czas zabezpieczane jego Strażnikami, którzy nie pozwalali nikomu tego czoła wyprzedzać. Przed czołem jechała kolumna motorów i maszerowała niewielka grupa rekonstrukcyjna. Kręciło się też sporo luźnych osób, pomiędzy którymi czujnie rozglądali się Strażnicy, wyłapując i cofając do głównej kolumny większość awanturniczo nastawionych i zamaskowanych kominiarkami osobników.

Zatrzymałem się przy skrzyżowaniu z ulicą Sulkiewicza, bo z góry Belwederskiej schodził oddział kilkuset policjantów. W tym miejscu ulica biegnie między wysokimi płotami ambasady rosyjskiej i Belwederu, więc wiedziałem, że jeśli zrobią tam blokadę, to tłum nie będzie miał jak wyjść, a jeśli tłum ulegnie prowokacji i zacznie się zadyma, też nie będzie jak uciec. Postanowiłem z wysokiego parkanu obserwować rozwój wypadków.

Kolumna Marszu jednak weszła w zwężającą się Belwederską, więc tłum zaczął gęstnieć. Z samochodu nagłośnieniowego padła informacja, że Marsz został rozwiązany ale i tak musimy dojść na Agrykolę. Z tego miejsca i tak nie żadnego wyjścia. Boczne uliczki zostały zablokowane przez oddziały policji, zaś za kolumna Marszową posuwało się kolejnych kilkuset policjantów, z trzema armatkami wodnymi i powtarzanymi do znudzenia prośbami o opuszczenie zgromadzenia przez posłów, senatorów, kobiety i dzieci, bo zaraz będzie użyta siła. Komunikaty o tyle absurdalne, że nie było jak opuścić tego "zgromadzenia".

Gdy koniec Marszu dotarł do miejsca w którym stałem, podano że czoło Marszu jest już na Rozdrożu. Jednak apele, aby przesuwać się do przodu były całkowicie jałowe, bo tłum był na tyle gęsty, że po prostu nie było jak się ruszyć. Trzeba było cierpliwie zaczekać, tymczasem od tyłu zaczęły nadchodzić kolejne plutony prewencji, którym ktoś wydał idiotyczny rozkaz, aby wypchnąć ludzi w górę Belwederskiej. Apele ekipy nagłośnieniowej o trzymanie dystansu przez policję wobec całkowicie spokojnego tłumu nie przynosiły najmniejszego skutku. Zdezorientowani dowódcy plutonów byli besztani przez przełożonych za niesubordynację i zmuszani do wypychania całkowicie spokojnego, choć coraz bardziej nerwowego tłumu. Napięcie było duże ale chyba ktoś w końcu poszedł po rozum do głowy i policja odpuściła. Marsz w końcu wyszedł z przewężenia Belwederskiej i część plutonów się wycofała a część podążyła za Marszem.

Na Rozdrożu, w przeciwieństwie do lat poprzednich, nie było widać policji w ogóle. Organizatorzy zapraszali wszystkich na Agrykolę, gdzie miały nastąpić przemówienia i ostrzegali, że zaraz tu będzie policja, która będzie oczyszczać plac z nielegalnego zgromadzenia.

*

Kilka refleksji na gorąco po Marszu.

1) Nie zgadzam się z negatywnymi ocenami Straży Marszu. Dzięki wycofaniu policji z pierwszego planu było w tym roku o wiele spokojniej. Akcja na ulicy Skorupki paradoksalnie związała kilkudziesięciu zadymiarzy i pozwoliła kilkudziesięciu tysiącom pozostałych uczestników w miarę spokojnie dojść na Agrykolę. W zeszłym roku zalążki Straży Marszu to były jakieś chaotycznie działające nieopierzone nastolatki kompletnie nie radzące sobie ani z zadymiarzami ani ze sterowaniem tłumem. Tegoroczna Straż była po pierwsze znacznie bardziej widoczna, po drugie znacznie skuteczniejsza. Naprawdę widać ogrom włożonej pracy.

2) Podpalenie tęczy na pl. Zbawiciela było kolejnym już aktem wobec tego tworu, który miał miejsce nie tylko przy okazji jakiś manifestacji. Wyglądająca jak peerelowska instalacja z krepiny, tęcza z jakichś powodów nie zyskuje akceptacji Warszawiaków. Przykład innej kontrowersyjnej estetycznie "instalacji" jakim jest palma na Rondzie de Gaulle'a (niszczona z kolei jedynie przez swoich twórców) pokazuje, że chodzi może o coś więcej niż zwykły akt wandalizmu? Być może ta tęcza mniej jest symbolem radości i tolerancji, a bardziej jest symbolem odczuwanej przez sporą grupę społeczeństwa opresyjności, jaką cechuje cała ideologia politycznej poprawności? Może warto się zastanowić zatem czy jest sens wykładać kolejne publiczne pieniądze na remont czegoś spotykającego się z takim społecznym oporem?

3) Podpalenie plastikowej budki przed płotem rosyjskiej ambasady trudno mi uznać za atak na autonomię terytorialną tejże. Był to akt wandalizmu, jednak może tak jak w przypadku tęczy z placu Zbawiciela warto zastanowić się jakie społeczne emocje w tym akcie zostały zamanifestowane? Czy aby nie jest tak, że ta agresja spowodowana jest coraz silniejszą frustracją wynikającą z powrotu zasady podległości w stosunkach między Polską i Rosją? Mam wrażenie, że mógłby na ten temat powiedzieć coś więcej poseł Niesiołowski, który swego czasu chciał podpalać muzea i wysadzać pomniki byłego przywódcy ówczesnego ościennego państwa. Oczekiwanie, że policja, czy jakkolwiek wyszkolona straż obywatelska, będzie w stanie zapobiec tego typu sytuacjom jest naiwne. Czynnikiem zapobiegającym będzie jedynie podejmowanie takich działań i prowadzenie takiej polityki, która nie będzie powodować narastania różnego rodzaju społecznej frustracji.

4) Priorytetem nowej władzy powinna być natychmiastowa wymiana kierownictwa policji, podejmującego decyzje w kwestiach ulicznych manifestacji. Sytuacja z ulicy Belwederskiej, gdy policja naciskała na zablokowany tłum, była kolejną w ostatnich latach akcją bardzo poważnie narażającą zdrowie i życie obywateli, mających konstytucją zagwarantowane prawo do manifestowania swoich poglądów. Choć trzeba odnotować, że ustalenia sprzed Marszu o trzymaniu się policji na dystans od manifestacji w dużej mierze zostały dotrzymane.

5) Przemówienia na Agrykoli utwierdziły mnie w przekonaniu, że poza często prawidłowo zdiagnozowanymi przyczynami społecznej frustracji nie ma na razie w tym środowisku ani adekwatnych propozycji ani szerszego grona sensownych liderów, którzy byliby w stanie wyartykułować coś więcej poza oklepanymi pustymi sloganami, w formie przypominającymi jako żywo peerelowskie szkolne akademie. Niestety nie widzę polskiego Nigela Farage'a, a jeden często sensownie gadający Krzysztof Bosak jest kreowany na kolejnego eksperta od wszystkiego, czym rozwadnia swoją moc oddziaływania. Nie widzę kadr świadomych mechanizmów funkcjonowania państwa, widzę natomiast narodowych ideologów, którym do klarowności i intelektualnej kondensacji Dmowskiego jest jeszcze bardzo daleko. Co prawda, jak pokazała Straż Marszu, znaczący skok jakościowy można wykonać nawet przez rok. Pytanie czy ten skok jakościowy będzie na tyle duży, że będzie można kiedyś zobaczyć kandydatów przygotowanych do rządzenia dużym europejskim państwem? Ja na razie ich nie widzę.

6) Powyższy punkt nie zmienia faktu, że tegoroczny Marsz Niepodległości odniósł niezaprzeczalny sukces. Liczebność Marszu była porównywalna z zeszłorocznym, pomimo że część środowisk się od niego odcięła. Widać olbrzymi wzrost  zaangażowania tzw. antysystemowej młodzieży, co pokazuje proces wychodzenia niej z poczucia beznadziei i życiowej bierności. Pomimo wielu subkulturowych hooligańskich okrzyków ta kilkudziesięciotysięczna rzesza, rzekomo nieokrzesanych, ludzi nie dała się sprowokować, zaś chuligańskie wybryki były udziałem naprawdę niewielkiego odsetka zadymiarzy. Pokazuje to choćby liczba zatrzymanych - 67 osób (na moment pisania tego tekstu, wobec 176 w zeszłym roku). I to pomimo absurdalnej akcji łapankowej na Rozdrożu, być może zrobionej właśnie dla nabicia statystyk.

7) Na temat rzetelności mediów - które winą za burdy kilkudziesięciu bandyckich zadymiarzy w kilkudziesięciotysięcznym tłumie osób w wieku od lat 5 do 80 obarczają organizatorów Marszu - nie będę się wypowiadał.

Tyle na gorąco.

poniedziałek, 16 września 2013

Recepta Mackiewicza

"A co jest główną intencją działań Jarosława Kaczyńskiego - pytała Monika Olejnik. Więzienie dla Pana i dla Donalda Tuska? - pytała. - Chyba taka jest intencja. To jest główny cel Jarosława Kaczyńskiego. To nie jest dobra motywacja w demokratycznym porządku – odpowiedział Sikorski. - Insynuacja jest główną metodą polityczną Jarosława Kaczyńskiego."

[źródło] oraz [link do zapisu audio audycji (od 13 minuty)]

Europejska kultura filozofii, dialogu, dyskusji jest możliwa tylko na płaszczyźnie zgody wobec faktów. Dyskusja ma sens jeśli spór dotyczy oceny faktów i dalszego z nimi postępowania. Bolszewizm nie należy do tej tradycji. Bolszewizm jest antykulturą, jego głównym celem jest zniszczenie kultury. Kilka lat wcześniej Józef Mackiewicz, adwersarz przedwojennego komunisty jakim był Aleksander Wat, także zauważył tę charakterystyczną cechę bolszewizmu, który przekuwał i przekuwa nasze dusze za pomocą manipulacji znaczeniem pojęć. Józef Mackiewicz stał na stanowisku, że z antykulturą, która za cel stawia sobie zniszczenie kultury, nie można dyskutować, bo trzeba się po prostu bronić, jak przed bandytą w ciemnej bramie:

– W głowie zaczyna się kręcić. Jakaż może być dyskusja, gdy wszystko postawione jest właśnie do góry nogami. Słowa mają tu znaczenie odwrotne, albo nie mają żadnego. Odbierz ludziom pierwotny sens słów, a otrzymasz właśnie ten stopień paraliżu psychicznego, którego dziś jesteśmy świadkami. To jest w swej prostocie tak genialne, jak to zrobił Pan Bóg, gdy chciał sparaliżować akcję zbuntowanych ludzi, budujących wieżę Babel: pomieszał im języki.
– Więc jakiż jest, twoim zdaniem, sposób przełamania tego zbiorowego paraliżu, wywołanego hipnozą kłamstwa?
– W każdym razie nie można go szukać na drodze polemiki. Sam fakt bowiem polemiki wciąga w orbitę i przenosi nas w płaszczyznę bolszewickiego absurdu.
– Więc jaki? Powiedz.
– Należy go szukać na drodze równie prostych odruchów psychicznych: strzelać! [...]
– Jak to, strzelać? Do kogo?
– Zwyczajnie. Po prostu. Do bolszewików.


Józef Mackiewicz, "Droga donikąd"

Od siebie dodam, że nie trzeba do wróbli od razu strzelać z armat. Czasem wystarczy strzelić w pysk, by przywrócić do pionu pospolitego awanturnika. Tymczasem okazuje się, że chamstwo na salonach jest już tak osadzone, że stało się przezroczyste i zamiast ludzkich odruchów wywołuje jedynie wzruszenie ramion. A nikt nas nie będzie szanował, jeśli sami się szanować nie będziemy.

poniedziałek, 9 września 2013

Aleksander Wat objaśnia rzeczywistość

Rozmowa Aleksandra Wata z Czesławem Miłoszem dostarcza wielu kluczy do zrozumienia współczesności. Pozwala sobie uzmysłowić, że czas bolszewickiej metody podejścia do języka, do pojęć, do całej europejskiej tradycji logiczno-filozoficznej, nie minął, lecz trwa w najlepsze. I nie chodzi tu o terrorystyczne metody komunistycznych śledczych z okresów największego terroru, lecz o podejście do samego języka i konstrukcji pojęciowych. Oto przykład:

Nasz marynarz był malowniczym okazem kojarzenia aforystyki diamatu z typowymi paralogizmami ludowymi. Znał na pamięć tuzin aforyzmów w rodzaju: "ilość przechodzi w jakość", "byt określa świadomość", i robił z nich najbardziej fantastyczny użytek. Nie pamiętam próbek jego dialektyki, ale mogę ich typologię zrekonstruować, bo nasłuchałem się ich dosyć w latach późniejszych, w Polsce Bierutowej, szczególnie gdy np. wiecowym mówcą był ktoś z awansu społecznego.

Oto krótki ich rejestr. Na dołach: 5 marca 1953 roku, w dniu śmierci Stalina, leżałem po zawale móżdżkowym na neurologii Akademii Medycznej (dawniejszego Szpitala Dzieciątka Jezus). Z rana na łóżku moim przysiadła tęga, stara salowa - renomowana szpiclówka, załamała ręce: "Jezu, mój Jezu, taki inicjał! I też umarł! No i niech mi pan powie, po co żyć. Jezu, Jezu". Na szczycie: pięknoduch, odpowiedzialny za literaturę oraz za bezpiekę (naturalna symbioza), na naradzie z literatami w Radzie Państwa w 1950 roku wołał: "Każdy z was powinien czuć fluid z milionowych mas, który stuka do sumienia literackiego" (w tym momencie nie do sumienia, ale do nosa mojego "zastukał" fluid miliona maszerujących nóg).

To próbka leksykonu. A teraz składnia myśli. W roku 1955 leżałem na internie tegoż Szpitala Dzieciątka Jezus z sekretarzyną organizacji partyjnej, POP-u, jakiejś fabryki w Pruszkowie, trzydziestopięcioletnim towarzyszem Tarnowskim. "Oka nie zmrużyłem — skarży się Tarnowski pielęgniarce. — Ta stara (z przeciwległej sali) całą noc ryczała". "Chora ryczała — tłumaczy pielęgniarka — bo była nieprzytomna". "Nieprzytomna, nieprzytomna, a rano rozmawiała z doktorem". "Rano była przytomna, a w nocy nieprzytomna. Co pan Stasio do niej chce, biedna staruszka". "Staruszka, staruszka, a waży sto dziesięć kilo". Innym razem ciężko chory nasz sąsiad, stary metalowiec, chce spać, a Tarnowski głośno gwiżdże. Pielęgniarka do Tarnowskiego: "Niech pan przestanie. Widzi pan, chory chce spać". "A czy to ja mu przeszkadzam! Czy to jago szturcham!" "Ale pan gwiżdże!" "Ja gwiżdżę dla siebie, nie dla niego". "Ale on nie może zasnąć, kiedy mu ktoś gwiżdże nad uchem". "Ale to już jego sprawa, że nie może. Ja na to nie poradzę". I wszystko to bez cienia złośliwości!

Tarnowski po prostu nie dopuszczał myśli, że kto w nocy był nieprzytomny, bywa nazajutrz ni stąd, ni zowąd przytomny; w jego osobistych stereotypach (może miał chudą babkę) starość nie godzi się z otyłością; nie umie dopatrzyć się związku przyczynowego (między swoim gwizdaniem a niemożliwością zaśnięcia sąsiada) tam, gdzie nie wskazują na taki związek expressis verbis stereotypy uświęcone. Ta sama pani, pielęgniarka, pani Janina, w nocy: "A pan znowu nie śpi! Skaranie boskie z panem! Wszyscy śpią, tylko on wciąż nie śpi!" "Nikt już nie śpi — mówię — bo siostra wszystkich obudziła". "Niech mnie pan nie uczy! Dosyć jestem uczona! Wiem, co robię! Spać!" Cząsteczka charyzmatu władzy, w którą została wyposażona, upoważnia umysły prymitywne do odwracania logiki. Siostra Janina postępowała dokładnie tak samo jak ministrowie kultury. "Niech mnie pan nie uczy, sam jestem uczony!" — krzyczał na mnie minister Sokorski w roku 1951 na zebraniu, gdy wytknąłem illogizmy Festiwalu Teatralnego. - "Wat musiałby długo dojrzewać do naszych pozycji, intelektualnie i moralnie". [...]

Kiedy na Zamarstynowie mój pierwszy sledowatiel lżył mnie od takich siakich Żydów, przypomniałem mu depeszę Stalina z 1931 bodaj roku do Żydów amerykańskich opublikowaną w "Prawdzie" w 1936 roku: "Antysemityzm jest reliktem kanibalizmu i karany jest w ZSRR śmiercią!" Sledowatiel odpowiedział spontanicznie, podnosząc na mnie pięść: "To dlaczego nie szanujesz (nie uważajesz) Stalina!" Godzi się tu przypomnieć kapitalne wytłumaczenie rzezi budapeszteńskiej przez Chruszczowa (bodaj w roku 1963): Rosyjskie wojska za Mikołaja I stłumiły w Budapeszcie rewolucję 1848 roku. Więc musieliśmy zmyć tę hańbę z naszego honoru i stłumić w Budapeszcie kontrrewolucję! Nie dopatruję się w tym leninowskiej sofistyki i złej wiary. Brzmiały w tym niepodrobione akcenty szczerości (tym gorzej!): po prostu jego zdrowy chłopski rozsądek, gdy sięgał w wyższe, historiozoficzne rejony, ulegał z miejsca czarom paralogiki prymitywnej. Mickiewicz w wykładach paryskich opowiada, że gdy Czyngis-chan zarządził masakrę stu tysięcy obywateli Buchary, która się przecież poddała dobrowolnie, rzekł do starszych miasta: "Musieliście ciężko zgrzeszyć przeciw Bogu, skoro zesłał na was Czyngis-chana..." Musieliście ciężko zgrzeszyć przeciw Bogu, Rosjanie, skoro zesłał na was Stalina - mówił sobie być może Stalin w ciszy własnego sumienia. O ile je miał. (T.2, s.60-63)


Na gnoisku Zamarstynowa wychowałem w sobie nienawiść i wstręt do polityki, do wszelkiej. Zobaczyliśmy jej dziobatą gębę, przyszła do starego wyrafinowanego miasta Lwowa z bolszewickich stepów, z moskiewskich nizin, sprawczyni naszych bied. Między modłami i pieniami "Od moru, ognia, wojny wybaw nas, Panie", lżyliśmy ją, politykę naszego własnego państwa, politykę demokratycznego Zachodu, uwikłaną w tysiącu małostkowych intryg, jakie rozdzierały Italię czasu Machiavellego, wzbudzającą swoją słabością dwie monstrualne fale barbarii. Nigdy nie zabrakło alarmu czujnych; już Joseph de Maistre ostrzegał przed Pugaczowem z uniwersytetu; w 1848 Donoso Cortes wskazywał: La lettera disangre entra! ale luminarze myśli i akcji uspokajali społeczeństwo: „Mówicie, że barbarzyńcy są wśród nas? Mais ce sont des barbares vieux, plus uses que nous" (Eutyphrion w Dialogach filozoficznych Taine'a). Słabość intelektualistów, słabość polityków, słabość powszechna apelowała do barbarzyńców, wytworzyła nostalgie, wytworzyła ody i mity barbarzyńskie. Już Novalis napisał słowa, które trafiają w samą pestkę dzisiejszych Aragonów i Sartre'ów: "W naszych czasach zdziczałej kultury, maksimum barbarzyństwa znajduje najgorętszych wielbicieli wśród największych słabeuszy... Ideał ten przekształca człowieka w bestię-ducha (Tier-Geist), hybrydę, której brutalny paradoks (Witz) fascynuje właśnie słabeuszy" (Philosophische Fragmente). W naszych czasach odpowiedział mu ostatni wielki poeta rosyjski, Aleksander Błok: "Przyglądaliśmy się wam (Zachodowi)... okiem życzliwym, póki mieliście twarz. A na gębę waszą popatrzymy naszym chytrym skośnym wzrokiem... Staniemy się Azjatami i zaleje was Wschód"... I zalał. (T.2, s.76)

Aleksander Wat, "Mój wiek"

piątek, 12 lipca 2013

Kogo sie boi władza?

Sejm nie chce nazwać wołyńskiego ludobójstwa po imieniu, ale myliłby się ten, kto by uważał że stało się tak ze strachu posłów, zaniepokojonych możliwością zmarszczenia brwi przez naszego wschodniego sąsiada. Posłowie niewątpliwie boją się różnych rzeczy, jak każdy zdrowy na umyśle człowiek, ale nie sądzę aby bali się akurat wschodnich sąsiadów.

Czego boją się posłowie partii rządzącej z gmachu przy ulicy Wiejskiej ujawniają różne czyny ich kierownictwa oraz instytucji temuż kierownictwu podlegających. Ich strachy demaskują różne pomysły wybudowania wysokiego płotu wokół Sejmu, ograniczenia w dostępie do informacji publicznej, czy rozszerzenie uprawnień i tak wysokiego poziomu inwigilacji polskich obywateli.

Ale najdobitniejszym dowodem kogo się boi a kogo się nie boi władza polskiego państwa jest porównanie poziomu ochrony polskiego prezydenta na smoleńskim lotnisku 10 kwietnia 2010 roku z poziomem ochrony kongresu partii rządzącej, który odbył się w Chorzowie 26 czerwca 2013 roku.

Od razu staje się jasne, że o władzy formacji o nazwie Platforma Obywatelska można różne rzeczy powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest to władza działająca w interesie polskiego społeczeństwa. Zagrożenie bowiem dla władzy największe jest zawsze z tej strony, której interesy ta władza najbardziej narusza. Jak widać zagrożenie ze strony Rosji było i jest szacowane na dużo niższym poziomie niż zagrożenie ze strony polskiego społeczeństwa.

sobota, 29 czerwca 2013

Co łączy ZDF i Szczygła z Baumanem?

W pamiętnym filmie Machulskiego "Seksmisja" jest pod koniec filmu scena, gdy Albercik niosąc przyduszoną funkcjonariuszkę niezbyt przekonująco zarzeka się, że on "tylko niesie pomoc". Zarówno widz, jak i Maks wiedzą do czego to zmierza i jak się skończy, ale Albercik twardo powtarza, nie wiadomo, bardziej sobie czy parterowi, że on "tylko niesie pomoc".

Podobne wrażenie mam czytając zapewnienia niemieckich twórców filmu "Nazi matki, nazi ojcowie", że oni nie mieli zamiaru nikogo obrażać. Trudno powiedzieć cokolwiek o ich zamiarach, natomiast mniej trudno przewidzieć konsekwencje tego filmu rozpowszechnionego już w tej chwili do 60 krajów.

Pusty śmiech człowieka ogarnia także, gdy czyta zapewnienia Mariusza Szczygła, autora głośnego reportażu o nauczycielce, która 30 lat temu zakatowała własne dziecko na śmierć, że "ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył, aby ktokolwiek mścił się na mojej bohaterce. [...] jeśli ktokolwiek miałby chęć wytropić Ewę T., żeby zadać jej fizyczny ból lub poniżyć, niewiele będzie się od niej różnił." Już w dzieciństwie słyszymy setki przypowieści o bawieniu się zapałkami, o tym, że kto wiatr sieje ten burzę zbiera, a pan Mariusz Szczygieł pisząc reportaż o osobie która pracuje dzisiaj w miejscu w którym absolutnie nie powinna pracować, stwierdza po wydrukowaniu, że "ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył to...."

Mariusz Szczygieł deklaruje także na swoim blogu iż napisał "ten tekst po to, żeby po raz kolejny pokazać, co wpływa na tworzenie się osobowości autorytarnej. Ponieważ my Polacy często mamy tendencje do autorytaryzmu, ale sami przed sobą to ukrywamy. Nowy Hitler może pojawić się zawsze." Tak, to poniekąd wyjaśnia skąd, użyta oczywiście w celu zatarcia ścieżek odnalezienia bohaterki, zamiana jej specjalizacji z nauczycielki fizyki na katechetkę.W końcu Polska to kraj, którego pokłosiem jest Dzierżyński, stodoła z Jedwabnego, pogrom kielecki czy antysemickie czystki po 1968 roku. Trzeba dbać, by jakiś nowy Hitler się nad tą przeklętą Wisłą nie pojawił. Tym bardziej że znowu faszyzm podnosi głowę pod białoczerwonymi banderami.

O swoich czystych intencjach z przeszłości zapewnia nas także inny bohater ostatnich dni, uznany na świecie intelektualista, profesor Zygmunt Bauman. Twierdzi on, że w KBW zajmował się głównie pisaniem ulotek i pewnie ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył było przyczynienie się do zabicia jakiegokolwiek polskiego żołnierza. Niestety, jego dowódcy zostawili inne informacje na temat jego działalności, zaświadczając, że jako Szef Wydziału Pol-Wych operacji brał udział w walce z bandami, przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów, za co został odznaczony Krzyżem Walecznych. Cóż, nie można mieć przecież pretensji do 88-letniego profesora, że jego ulotki okazały się tak skuteczne.

Po wrocławskim wystąpieniu profesora Baumana (który jednak w przeciwieństwie do pana Bartoszewskiego profesorem jednak jest) karierę w sieci robi także przypomnienie jego słów z wywiadu dla Guardiana z 2007 roku, w którym porównał on działania bolszewickich służb bezpieczeństwa w latach 40-tych i 50-tych XX wieku na terenach Polski do do tego, co współcześnie nazywa się wojną z terroryzmem.

Mało kto zwrócił uwagę, że bardzo dużo mówi to o charakterze współczesnej tzw. wojny z terroryzmem. Znając historię bolszewickich zbrodni i prowokacji oraz następujących po nich propagandowych kłamstw, można dzięki tej deklaracji szanowanego na całym świecie socjologa, znaleźć potwierdzenie nie wprost, teorii o wspomaganiu przez zaniechanie, różnych akcji terrorystycznych.

O ile znana jest powszechnie bolszewicka narracja dotycząca zbrodni katyńskiej, która obowiązywała do momentu tzw. upadku komunizmu, o tyle mniej powszechnie znana jest historia przygotowania, przeprowadzenia i celowości prowokacji kieleckiej z 1946 roku, której celem było spacyfikowanie polskich dążeń do prawdy o Katyniu w trakcie norymberskich rozpraw poprzez skompromitowanie Polski rzekomym faszystowskim antysemityzmem jej mieszkańców. Antysemicka czystka po 1968 była wewnętrzną partyjną rozgrywką, lecz antysemityzm bolszewików, którzy pozbyli się wykorzystanych i wyciśniętych jak cytryna towarzyszy, miał - widać to dzisiaj wyraźnie - konsekwencje idące dużo dalej niż tylko zrobienie miejsca nowym aparatczykom.

Oprócz potwierdzenia przypiętej Polakom w 1946 roku łatki antysemitów, w roku 1968 roku spora grupa ideowych komunistów została desygnowana na systemowych dysydentów i wyeksportowana na Zachód. Część pozostała w kraju utworzyła opozycyjne struktury, z którymi po latach, jako z realnymi przedstawicielami ludu, establishment podzielił się władzą. Część wyeksportowana na Zachód wsparła wysłużoną agenturę wpływu i zastępy ciągle aktywnych pożytecznych idiotów. Major Zygmunt Bauman, sprawdzony w boju komunista, przesunięty w połowie lat 50-tych z działań operacyjnych na działania akademickie, wykładał marksizm na wydziale filozofii, by po październiku 1956 zostać prekursorem socjologii w Polsce.

Jego predyspozycje intelektualne można było lepiej wykorzystać dla propagowania właściwej wizji nowego świata w roli powszechnie szanowanego naukowca, niż w roli oficjalnego propagandowego funkcjonariusza. Wypadki 1968 roku dały mu niezbędne dysydenckie uwiarygodnienie, co przy niewątpliwych intelektualnych zaletach i dużym talencie pisarskim dało mu dzisiejszą pozycję wśród światowych intelektualistów.

Dlatego nie warto lekceważyć tego co mówi człowiek, który od początku swojego życia zajmuje się układaniem słów dokładnie w taki sposób, w jaki zamierza. Po tzw. upadku komunizmu mamy szereg wydarzeń, na temat których przy odpowiedniej wiedzy trudno mieć jednoznaczną opinię. Pytania o zamachy bombowe w Rosji, po których wybuchały kolejne wojny w Czeczenii, czy pytania o niektóre okoliczności zamachów na WTC i Pentagon w 2001 roku znajdują w słowach profesora Baumana potwierdzenie zasadności ich stawiania.

Istnieje jednak także inna możliwość. Być może subtelnym celem tak sformułowanych słów, było zdyskredytowanie amerykańskiej samoobrony przed światowym terroryzmem, poprzez zestawienie tej walki z komunistycznymi zbrodniami?

Narracyjne montaże mogą mieć bardzo skomplikowane i misterne konstrukcje. Przykłady można znaleźć nie tylko w literaturze (polecam zwłaszcza powieść "Montaż" Vladimira Volkoffa), ale także w historii. Zabójstwo Kirowa było przemyślaną i starannie zaplanowaną przez Stalina akcją, która stała się pretekstem i początkiem wielkiego terroru. Prowokacja kielecka w 1946 także była klasycznym agenturalnym montażem o międzynarodowym znaczeniu. Rok 1968 był montażem mającym na celu zmianę ekipy trzymającej władzę, ale na ile był to także pretekst do zalania zachodnich społeczeństw kolejną falą fałszywych dysydentów, mających do wypełnienia ważne misje wpływania na tzw. opinię publiczną? To pytanie do historyków i na razie pozostaje ono otwarte.

W tej perspektywie dzisiejsze wypalenie ekipy Tuska niesie ze sobą duże niebezpieczeństwo kolejnym narracyjnym zwrotem akcji, w którym ktoś musi odegrać klasyczną rolę iskry zapalnej i kozła ofiarnego. Zwraca na to uwagę coraz więcej komentatorów, zaś niewątpliwie idealnym kandydatem na środowiska, które będą celem kolejnych bolszewickich prowokacji są wszelkie tzw. środowiska patriotyczne. Rozhuśtanie emocji to faza pierwsza, po której osobników autentycznie przejętych bezczelnością władzy nikt nie będzie w stanie odróżnić od osobników pokroju Andrzeja Hadacza, który dość skutecznie kompromitował całe środowisko obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu.

Niewątpliwie należy protestować przeciwko zapraszaniu na Uniwersytety ludzi umoczonych w zbrodnicze systemy. Trzeba jednak przy tym uważać, by nie stać się mimowolnym narzędziem sił, które szukają tylko pretekstu do poszerzenia sfery kontroli kosztem naszej wolności, pod pozorem zapewnienia bezpieczeństwa.

sobota, 26 stycznia 2013

Bolszewizm jako powód do dumy.

Zastanawiamy się pewnie często nad tym, jak można tak swobodnie głosić przeciwstawne poglądy, nie przejmując się wcale niebezpieczeństwem kompromitacji. Jak można w jednym momencie twierdzić, że "tylko facet, który nie ma prawa jazdy, może wydawać pieniądze na fotoradary", by jako premier latając prawie wszędzie samolotem twierdzić, że nie zgadza się "z tymi wszystkimi, którzy twierdzą, że fotoradary to są pułapki na kierowców. Fotoradary to jest egzekucja prawa". Jedni nazywają to hipokryzją, inni elastycznym otwarciem na argumenty. Jedni tłumaczą to sobie oportunizmem, inni schizofrenią... Prawda jednak jest inna.

Partyjny kolega premiera Tuska, były vice-przewodniczący jego partii, jest najlepszym dostarczycielem takich sprzecznych komunikatów. Założył partię Ruch Poparcia Swojego Nazwiska, ale myliłby się ten, kto by sądził, że to efekt jakiejś "kłótni w rodzinie". To tylko kolejne partyjne zadanie.

O ile w 2010 roku wygłaszał zdania w rodzaju:
„Jeśli Tusk na plakatach w całej Polsce mówi, że nie chce uprawiać polityki, to takiej lepperiady sam Lepper by nie urządził. Nawet Lepper nie zrobiłby takiej błazenady jak Tusk (…) Tusk jest złodziejem politycznym. Tusk jest też kłamcą politycznym”
O tyle w 2012 roku bez cienia zażenowania opowiada:
"Może z moich partyjnych pozycji to, co powiem, jest mało polityczne, ale Tusk jest niewątpliwie najwybitniejszym politykiem 20-lecia (…) Oczywiście są zasługi Wałęsy, ale to inna kategoria, bardziej historyczna. Wszyscy inni, łącznie z Kwaśniewskim, nie są politykami formatu Tuska”
Można by próbować zrzucić to na karb podpuszczenia przez dziennikarza (jak robił to swego czasu Maciej Stuhr tłumacząc się z przywiązanych do tarcz dzieci pod Cedynią), ale na autorskim blogu wspomnianego współpracownika premiera Tuska można przeczytać tak sprzeczne zdania:

W 2009 roku:
„Kościół w Polsce był zawsze bowiem po stronie ludu i po stronie polskości.”
W 2013 roku:
„Obalmy w końcu dogmat, że Kościół Katolicki stał zawsze po stronie Polski.”
Nie jest to przejaw ani oportunizmu, ani schizofrenii. To klasyczny wręcz przypadek zjawiska, które ma swoją nazwę. Jak często się to zdarza, najlepszych opisów nie dostarczają ośrodki akademickie, lecz literatura. Oto jak w powieści Wladimira Volkoffa pod tytułem "Werbunek", komunista Igor Popow tłumaczy swojej rozmówczyni istotę tego zjawiska, tej formacji, która od kilkudziesięciu lat w zasadzie nieprzerwanie rządzi nie tylko Polską, ale olbrzymią częścią całego świata:
"Czy zastanawiała się pani kiedyś nad słowem „bolszewik"? Historycznie rzecz biorąc, oznacza ono „członka partii większościowej na kongresie demokratycznym 1903 roku", ale pomijając fakt, że owa większość została, szczęśliwie zresztą, zmanipulowana, trzeba poszukać głębiej. Stalin powiedział: „Bolszewizm i leninizm to jedno i to samo". [...]

Bolszewik to nie ten, który ma większość, ale ten, który wciąż chce więcej. Więcej większości i innych rzeczy. Gdy dociera do punktu B, już chce dojść do C, i tak dalej. Niektórzy kretyni twierdzą, że zmieniamy oblicze jak rękawiczki. Nie rozumieją, że nasze oblicze to właśnie zmienność. Bołszak to udeptany gościniec, a bolszewik to ten, który wędruje gościńcem. Oskarżają nas o oportunizm. To tak jakby oskarżać słońce o to, że świeci. Kiedy idziemy, pejzaż musi się zmieniać. Właśnie dlatego Lenin jest największym geniuszem wszechczasów. Bo tak naprawdę nie istnieje coś takiego jak leninizm. Marks zamknięty jest w marksizmie, Engels w dialektyce. Można ich prześcignąć. Lenin jest jak wiatr - wieje tam, gdzie chce. Napisał „Państwo a Rewolucja", ale zorganizował także terror oraz stworzył Nową Politykę Ekonomiczną. Prawda to to, że nie ma prawdy. Trudno ją zrozumieć, ciężko strawić, ale gdy raz się pojmie, to coś naprawdę wspaniałego. Prawda to to, co znajduję w dzisiejszej gazecie. Wczorajsza zawsze kłamie. Dzisiejsza zawsze mówi prawdę. To dlatego gazeta "Prawda" nosi tytuł "Prawda". Prawda to nasz bolszewicki chleb powszedni i podobnie jak wy nie zjadacie wczorajszych resztek, my odmawiamy spożywania spleśniałego chleba historii. Jeśli nie ma prawdy, możemy narzucić własną. Popełniono błąd, usuwając słowo „bolszewik" z nazwy partii. Przez to niektórzy sądzą, że bolszewizm jest jakąś formą marksizmu, podczas gdy jest dokładnie odwrotnie."
Tak, drodzy Państwo. Warto nazywać rzeczy po imieniu i jasno je definiować - pozwoli to uniknąć wielu rozczarowań i zaskoczeń...

wtorek, 8 stycznia 2013

Partia Zwalczania Przedsiębiorczości Rodzimej

W warszawskim Ratuszu kupcy z Dworca Centralnego przypięli się łańcuchami do mebli. Szczegóły relacji można przeczytać na portalu TVN Warszawa, czego serdecznie żałuję, ale co zrobić, gdy wszystkie źródła odsyłają właśnie tam... Warto odświeżyć sobie informacje z frontu walki z polską przedsiębiorczością, bo zasada jest podobna do likwidacji KDT. Nigdzie nie znalazłem odpowiedzi na stawiane niegdyś pytania do rządzącej Stolicą HGW. Jedyną interpretacją braku odpowiedzi na te pytania, jaka przychodzi mi na myśl jest uznanie, że inicjały Pani Prezydent są wystarczającą odpowiedzią.

Przypomnijmy trzy z pytań:
  1. Po co tak stanowczo usuwano siłą kupców, skoro następnego dnia po usunięciu nie rozpoczęła się rozbiórka Hali, a po rozbiórce natychmiast nie ruszyły żadne prace?
  2. Czy nie jest niegospodarnością pozbawienie miasta dochodu za wynajem powierzchni przez okres co najmniej roku? Nawet biorąc pod uwagę czas potrzebny do zlikwidowania Hali, spokojnie można było czerpać pożytki z jej istnienia co najmniej do lipca 2010 roku. Są to przecież zarówno opłaty za wynajem powierzchni jak i podatki odprowadzane przez kupców.
  3. Kto skorzystał na pozbawieniu miasta wyżej opisanych dochodów?
Pytanie o korzyści z walki z przedsiębiorcami z przejść podziemnych w okolicach Dworca Centralnego nasuwają same. Dla dopełnienia obrazu warto też zajrzeć do rejestru umów zawartych w ostatnim czasie przez Stolicę. Nie twierdzę, że miasto nie powinno organizować sylwestrowej zabawy, ale koszt tego jednego wydatku to prawie równowartość likwidacji nocnych przejazdów metra. Zasadność emisji spotu w programach TVN i TVN 24 w ramach kampanii Zakochaj się w Warszawie na Święta niewątpliwie nie podlega dyskusji. Po dofinansowaniu remontu stadionu Legii firmie ITI, marne 600 tys. z budżetu miasta to naprawdę drobiazg. Nocne metro to zupełnie co innego.

Poparcie mieszkańców Warszawy dla pani Holera Go Wie (pisownia zgodna z ortografią prezydencką) wydaje się utrzymywać na ciągle przyzwoitym poziomie, co może świadczyć tylko o jednym. Dominująca w Stolicy wykształcona i nowoczesna grupa jest świadoma ogromu prac, jakie konieczne są do podźwignięcia tego miasta z ruiny, do jakiej doprowadziły rządy nieżyjącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Zniszczony wizerunek mogą odbudować jedynie sprawne akcje promocyjne i huczne imprezy, z których wspólne powroty rozkopanymi ulicami miasta, przywołujące klimat czasów wojennych barykad, skutecznie zintegrują towarzystwo w oporze wobec warchołów i wichrzycieli.

Zwieranie szeregów jest bardzo ważne, zwłaszcza wobec silnych złodziejskich tradycji naszego kraju, które to tradycje według redaktora Lisa były głównym motorem protestów przeciwko ACTA. Mam co prawda wrażenie, że tradycje te są charakterystyczne nie dla naszego kraju, tylko dla formacji ideowej redaktora Lisa, o której wspominał niegdyś Rymkiewicz, ale oczywiście mogę się mylić.

Trzeba jednak uważać. Można bowiem przeoczyć tę granicę, której przekroczyć nie wolno i nawoływaniem do pokoju zacząć zagrażać porządkowi publicznemu. Dobitnie pokazuje to przykład Sebastiana Wasiaka, którego uwięziono po ostatnim Marszu Niepodległości. O sprawie na razie ciągle jest cicho, a niewątpliwie warto ją śledzić. Szczególnie polecam zainteresowanie młodym wykształconym wracającym nocną porą po radosnej balandze: nie należy przesadzać z okazywaniem miłości służbom porządkowym!