wtorek, 23 sierpnia 2011

Szanowny Panie Piotrze - mi też jest niezmiernie miło ;-)

Tekst jest odpowiedzią na tekst Piotra Zaremby na portalu wPolityce.pl

Szanowny Panie Piotrze,

Rzeczywiście nazwanie mojego tekstu polemiką było nieco na wyrost i mogło wprowadzać pewne zamieszanie. Zamiast polemiki jest w nim rozwinięcie różnych tez i poszukiwanie alternatywnych diagnoz dotyczących przyczyn obecnego stanu rzeczy. Bardzo powierzchownie poruszyłem tematy z wielu różnych bajek i wyszedł rzeczywiście galimatias. Nie miałem także zamiaru pisać personalnie, dzieląc się jedynie przemyśleniami natury ogólnej. Biorąc zaś sobie do serca komentarze pod moim tekstem postaram się streszczać.

W moim odczuciu dyskusja o tym, które zdanie polemista opacznie zrozumiał byłaby jałowa i tym bardziej mało zrozumiała dla Czytelnika. Zatem nie krusząc kopii o szczegóły chciałbym jedynie skonstatować, że zgadzamy się co do faktów, tzn. fotografii stanu obecnego. Tabloidyzacja mediów, przejmowanie przez głównonurtowe tytuły poetyki i stylistyki blogosfery – to są fakty niezaprzeczalne. I jednoznacznie negatywne w ocenie. Zgadzam się również z opinią, że "Profesjonalne gazety są gwarancją kontroli władzy i istnienia opinii publicznej [bo są one] dobrze zorganizowanymi, zasobnymi maszynami." Dodam więcej: mają większą wiarygodność poprzez wypracowaną często latami markę. Oczywiste jest, że odbiorcy informacji nie mają czasu na weryfikację wszystkich dostarczanych im treści. Dlatego ufają instytucjom, które powołane są do tego by przekazywać obiektywne fakty i wyraźnie oddzielać te fakty od redakcyjnych ocen. Źródła takiej a nie innej roli prasy i instytucjonalno-prawne umocowanie tego przekonania o społecznej roli dziennikarza to temat w oczywisty sposób na inną okazję.

Faktyczna różnica między nami leży rzeczywiście w sferze ocen przyczyn spadku popularności mediów tradycyjnych. Nie polemizuję z faktami podawanymi w bardzo rzetelnym raporcie "Economista". Staram się raczej pójść krok dalej poza wykonaną przez Pana Piotra fotografię. Nie ukrywam przy tym, że jest to jedynie intelektualna zabawa, która może ale nie musi mieć silny związek z rzeczywistością, lecz stanowiąc jakąś próbę diagnozy, coś nam mówi o otaczającym świecie. Podchodząc zatem na luzie do tych trudno weryfikowalnych, bo subiektywnie i naprędce skonstruowanych tez, postaram się je nieco uściślić.

1. Gwarancja kontroli władzy staje się powoli fikcją, gdyż największe dzienniki coraz bardziej przypominają tuby propagandowe poszczególnych rządów lub głównych grup interesów. Dzieje się tak ze względu na ideologiczny terror wzrostu przychodów. Przejawia się to w nadreprezentacji głosów i opinii wspieranych przez silne ekonomicznie lobby i marginalizowanie opinii nieposiadających silnego ekonomicznie zaplecza. Już nawet nie wsparcie, ale chociażby równoprawne zaprezentowanie przeciwstawnych opinii wiąże się z niebezpieczeństwem utraty reklamodawców, którzy ulegają kolejnej subtelnej ekonomicznej presji ze strony ponadnarodowych koncernów. To samo dotyczy niepoprawnych politycznie tematów, gdy naciski nieformalnie powiązanych z ekonomicznymi lobby polityków potrafią doprowadzić tytuł do bankructwa. To ostatnie szczególnie namacalnie jest odczuwalne w Polsce, przykładem chociażby dziennik Życie. Jednak na świecie niska reprezentacja przeciwników teorii wpływu człowieka na zjawisko globalnego ocieplenia, czy orędowników zagrożeń płynących z GMO nie wydaje się być przypadkiem.

2. Pyta Pan skąd dowód, że 20 czy 50 lat wcześniej dziennikarstwo było bardziej rzetelne? Nie mam żadnego dowodu, raczej wszystko wskazuje na to, że jest duża szansa, że było jeszcze mniej rzetelne. Nie było jednak dzisiejszych możliwości weryfikacji i utrzymanie powszechnego przekonania o dziennikarskiej rzetelności było być może łatwiejsze. Można w obecnej sytuacji pójść dwiema drogami: albo dostosować dziennikarstwo do poziomu blogosfery (co się dzieje), albo zwiększyć dbałość o rzetelność. Drugie rozwiązanie wymaga wytężonej uwagi instytucji kontrolnych i rozstrzygających, jednak w Polsce postawa REM nie pozostawia złudzeń, w jakim kierunku zmierza ten zawód. Moim zdaniem jest to odbiciem ogólnocywilizacyjnych procesów, w których dotychczasowe wartości ulegają przekształceniu najpierw na poziomie języka, następnie na poziomie stosowania.

3. Nie mogę się również zgodzić, że percepcja czytelnika nie jest w stanie już przetrawić tekstów dłuższych i trudniejszych. Tutaj nic się nie zmienia na przestrzeni dziejów i fakt obdarzenia umiejętnością czytania prawie wszystkich przedstawicieli społeczeństwa nie musi moim zdaniem oznaczać, że ogólna inteligencja ulega obniżeniu. Statystyczny rozkład jednostek zdolnych przyswoić bardziej skomplikowany przekaz jest w miarę stały. Natomiast całkowita liczba osób, które zdolności intelektualne łączą z umiejętnością czytania ze zrozumieniem, zwiększa się w miarę likwidowania obszarów analfabetyzmu. Tu np. upatrywałbym wzrostu zapotrzebowania na prasę w Indiach. Ocenianie natomiast poziomu percepcji tekstów prasowych po internetowych komentarzach rzeczywiście może sprawiać wrażenie postępującej degrengolady, ale ja bym upatrywał przyczyn raczej w upowszechnieniu dostępu do internetu, niż we wtórnym analfabetyzmie zdziecinniałych czytelników. Zawsze istnieć będzie mniejszościowa grupa odbiorców z utęsknieniem poszukujących właśnie pogłębionych analiz otaczającej rzeczywistości.

4. Tym bardziej w tej powodzi internetowej jałowej poznawczo treści, po okresowym chaosie rosnąć ponownie zacznie znaczenie uznanych marek informacyjnych, które będą potrafiły oddzielić ziarno od plew i podadzą Czytelnikowi wybór przetrawionych przez dobrze zorganizowane zasobne maszynki sprawdzonych i rzetelnych informacji. Być może nie będą to te same tytuły co dzisiaj. Być może dzisiejsze marki prasowe, w ślepej pogoni za zyskiem ugrzęzną w bagnie "blogaskowej degrengolady" podobnie jak nie było szansy aby na wolnym rynku utrzymała się kompletnie skompromitowana w PRL-u Trybuna (Ludu). Jednak czy upadek obecnej skorumpowanej w opisany w punkcie pierwszym sposób prasy, będzie upadkiem prasy w ogóle – to czas pokaże. A jak wiadomo życie nie znosi próżni.

Niejaką trudność w odbiorze tego tekstu stanowić może fakt, iż mieszam dość swobodnie wątki dotyczące prasy specyficznie polskiej i prasy w ogóle. Jednak uznaję, być może mylnie, że po pierwsze, jesteśmy jednak częścią cywilizacji zachodniej, po drugie ufam w inteligencję czytelnika i staram się nie rozbudowywać nadmiernie tekstu o wyraźne zaznaczenia, kiedy mówię o prasie polskiej a kiedy o prasie jako pojęciu. Chciałem dwa zdania wyjaśnienia a wyszło tak jak zwykle. Nie pozostaje mi nic innego jak przeprosić Czytelnika za rozwlekłość i pozostaję w nadziei, że rozwlekłość ta nie przesłoniła po raz kolejny treści… ;-)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Gazety nie umierają - polemika z Zarembą

1. Pogłoski o śmierci.

Gazety umierają w ciszy. Wymowny tytuł artykułu Piotra Zaremby bije na alarm, albo ogłasza rezygnację wobec nieuchronności społecznych procesów. Tymczasem śmierć różnych zjawisk była ogłaszana w przeszłości nie raz i zjawiska te trzymają się mocno. Nic bowiem nie jest takie jak nam się wydaje, zaś świat podąża z reguły ścieżką najbardziej nieoczekiwaną. W tej sytuacji oczywiście można bawić się w analizy i przewidywania, jednak z pełną świadomością, że poza intelektualną zabawą niewiele te zabawy wnoszą jeśli brać pod uwagę kierunek zmian. Zabawa jednak może także rozwijać, dlatego pozwolę sobie na jej kontynuację i skomentuję subiektywnie kilka poruszonych przez Piotra Zarembę spraw.

Pogłoski o śmierci prasy uważam za nieco przesadzone. Internet jest świetnym workiem, w którym możemy odnaleźć i wykorzystać dowolny cytat, porównać źródła, sprawdzić informacje. Pojawienie się mp3 nie spowodowało ciągle śmierci płyty, podejrzewać tylko mogę, że działa tu potrzeba namacalnego obcowania z zamkniętym dziełem sztuki. Trochę jak rzeźba i obraz: potrzeba ich posiadania, przekładająca się na ceny na aukcjach nie zmalała z powodu wynalezienia fotografii i projektorów multimedialnych. Podobnie wróżono szybki zmierzch komputerów na rzecz wszczepianych w głowę czipów, lecz okazało się, że ludzie chcą mieć w domu maszynę, którą mogą identyfikować jako komputer, a wszechobecne systemy sterowane głosem stwarzają raczej poczucie osaczenia i inwigilacji zamiast wygody i ich wdrożenie się opóźnia z przyczyn psychologicznych a nie technicznych.

Gazeta jako określona marka sprzedająca zweryfikowaną wiedzę, publikowana jako dający się zarchiwizować papierowy materialny dokument, mam wrażenie że jeszcze długo będzie pełnić dotychczasową rolę. Spadek dochodów z reklam o niczym nie musi świadczyć. Spadek ten i pojawiające się pod jego wpływem wieści o upadaniu tradycyjnej prasy świadczą jedynie o przynależności autorów do obowiązującej ideologii nieustannego wzrostu zysków. Mam nieodparte wrażenie, że te spadające przychody długo jeszcze będą i tak wyższe od przychodów prasy sprzed lat kilkunastu czy kilkudziesięciu. Dlaczego prasa mogła kiedyś istnieć z minimalną liczba reklam a teraz kilkuprocentowy spadek ma być przyczyną zamykania tytułów? Czy powodem istnienia prasy jest zysk? Czy może jednak dostęp do rzetelnej informacji?

2. Dziennikarstwo śledcze a dezawuowanie efektów.

Zgadzam się, że dziennikarstwo śledcze nie poradzi sobie bez profesjonalnego zaplecza. Aczkolwiek działalność stowarzyszeń takich jak Blogmedia24, które prowadzi sprawy sądowe o dostęp do informacji publicznej mogą być jaskółkami odrodzenia obywatelskiej aktywności, która nie jest li tylko słomianym zapałem. Jednak do długotrwałych śledztw potrzeba czasu, możliwości i warsztatu, których uwikłany w normalną zawodową pracę obywatel nie posiada. Jednak czy do utrzymania profesjonalnej redakcji, w której utrzymałby się przywołany w artykule Woodward i Bernstein, naprawdę potrzeba nieustannego corocznego kilkuprocentowego wzrostu przychodów z reklam?

Wiem, że pytam naiwnie i z wielkimi pokładami dziennikarskiej ignorancji, ale może warto zastanowić się nad metodami, jakie pozwalały utrzymać się redakcjom bez dzisiejszego poziomu dochodów? Może warto dostrzegać przyczyn upadku niewygodnych dla władzy tytułów w źle skonstruowanym systemie zamiast w braku zainteresowania czytelników?

Jeszcze innym elementem tej układanki jest samo dziennikarstwo. Jaki sens ma dziennikarskie śledztwo jeśli ustalenia jednego tytułu są dezawuowane przez niemal wszystkie pozostałe. Zamiast wyciągać wnioski z ustalonych faktów dziennikarze zaczynają się zachowywać jak korporacyjni funkcjonariusze i udowadniają że nawet jeśli te fakty miały miejsce to nie mają żadnego znaczenia. Afera Watergate nie mogłaby mieć dzisiaj miejsca nie z powodu braku zainteresowania tylko z powodu nasilenia działań osłonowych przez konkurencję.

Przekłada się to na poczucie funkcyjnego podporządkowania pracy medialnej politycznym mocodawcom. Wspiera to coraz silniejsze społeczne odczucie oplątania wszystkiego mackami wszechmocnego spisku i obezwładnia wszelką aktywność wpisując się w tendencję do zamykania poszczególnych plemion w gettach towarzystw wzajemnej adoracji. Już nie tylko polityka to szambo, ale dziennikarze zdają się nie być lepsi, oddalając się coraz bardziej od rzetelności rozumianej jako zgodność co do podstawowych faktów. Dżentelmeni nie dyskutują o faktach, bo się po prostu co do faktów zgadzają. Jeśli natomiast dziennikarze zaczynają naginać rzeczywistość w sposób analogiczny do polityków to kto ma pełnić rolę nadzoru nad faktami? Blogerzy?

3. Ujawnianie zawartości dokumentów a prawo do informacji.

Internauci nie mają warsztatu, nie mają dostępu do dokumentów, nie mają zaplecza. Ale mają informatorów. Czy o Julianie Assange można powiedzieć że nie ma zaplecza? Głównym zarzutem wobec niego jest zdrada polegająca na ujawnianiu tajnych dokumentów. Przepraszam bardzo, rozumiem że amerykańscy wojskowi się wkurzyli, ale dziennikarze? Gdyby Assange dostarczył te dokumenty do jednej redakcji byłby cennym informatorem, którego danych zabrania ujawnić prawo prasowe. Ponieważ zaś ujawnił te dokumenty wszystkim to jest szkodnikiem i niszczycielem ładu społecznego oraz sprowadza niebezpieczeństwo terroryzmu na konkretnych ludzi? Innym zarzutem wobec niego jest ujawnianie zbyt obszernego zbioru bez żadnej selekcji. Zapewnienia Assange’a że jest to zbiór zweryfikowany, a w procesie weryfikacji jest jeszcze sporo innych dokumentów niczego nie zmienia. Dziennikarze dostają do ręki źródło, nie muszą się przebijać przez zamkniętych urzędników i narzekają. Co stoi na przeszkodzie dokonania odpowiedniego wyboru i odpowiedniej oceny? Przecież mało który czytelni będzie miał czas na przebijanie się przez te dokumenty. Od tego chyba powinni być dziennikarze? Nie muszą wychodzić z domu aby móc przeprowadzić głębokie dziennikarskie śledztwo i jeszcze narzekają. Czy chodzi o to, że wyniki takiego śledztwa mogą być podważone przez innego dziennikarza, który wnikliwiej przejrzy dokumenty?

To nie rozwój technologii stoi za spadkiem sprzedaży prasy, tylko uświadomienie sobie społeczeństwa poziomu dziennikarskich manipulacji. Przy blogerskiej działalności różnego rodzaju Kataryn, które nie tyle ujawniają ile punktują niekonsekwencje, naciągania i manipulacje spadają ludziom łuski z oczu i okazuje się że dziennikarz też człowiek! Blogerzy punktując polityków często lepiej niż profesjonaliści ujawniają słabość tych ostatnich, którzy rzekomo powołani do kontrolowania władzy biorą nieustannie udział w maskowaniu jej nadużyć. Działania pozorujące przestają odnosić skutek. Nadszarpniętą wiarygodność trudno jest odzyskać, wobec czego już całkowicie jawnie kontynuuje się działalność polityczną.

4. Kłopoty z rzetelnością i demonizacja polityki.

Obok systemowego już kreowania i podtrzymywania wizerunku polityki jako szamba, od którego uczciwy obywatel powinien trzymać się jak najdalej, funkcjonuje coraz jawniejszy przemysł obrzydzania medialnych kanałów dystrybucji informacji. To nie jest specyfika jedynie polska, to tendencja ogólnoświatowa, wystarczy popatrzeć na zamiatanie pod dywan problemów różnych światowych potęg. Kwestia rabunku starożytności w Iraku nie istnieje praktycznie w medialnym obiegu. Kwestia zignorowania w tymże Iraku możliwości inwestycyjnych NATO-wskich sojuszników? Kto o tym pamięta? Stosunkowo dużo się powiedziało o braku broni masowego rażenia, ale czy wyciągnięto jakieś głębiej posunięte konsekwencje? Czy ktoś słyszał o bogactwach mineralnych Afganistanu? Czy ktoś dyskutuje dzisiaj jeszcze o przyczynach zamieszek na paryskich przedmieściach? Dlaczego zamieszki w Anglii są takim zaskoczeniem? Informacja pojawia się i znika, bez konsekwencji bez wniosków, bez dalszych działań. Pozorowana jest debata i na tym koniec. Dziennikarze jak politycy chwytają się kolejnego newsa, który po kilku dniach czy tygodniach wyschnie bez żadnych następstw aż do następnego „zaskoczenia” takimi samymi wypadkami.

Obywatele zaś patrzą na to wszystko i pukają się w czoło. Ponarzekają trochę u cioci na imieninach, pomarudzą że wszyscy politycy to złodzieje, a w gazetach nic nie ma poza tym szambem i wrócą do swoich zajęć próbując dotrwać do pierwszego.

5. Polskie podwórko – spadek większy bo manipulacje większe.

Na polskim rynku odnotowany jest większy spadek, bo manipulacja idzie nieco dalej niż w reszcie cywilizowanego świata. Takie przypadki jak Lis, czy Żakowski, nie mówiąc już o Michniku, nie miałyby racji bytu w mediach. Dan Rather, twarz programu CBS Evening News, który wyśmiewał się z plotek blogosfery na temat migania się Busha jr. Od służby wojskowej, musiał pożegnać się z karierą po tym, gdy plotki okazały się prawdą. U nas zrobiłby karierę jako nieoficjalny rzecznik rządu na stanowisku redaktora naczelnego wiodącego tygodnika. Ludzie to widzą i wyciągają wnioski jak dawno temu Kuba Sienkiewicz: wszystko ch…

Dziennikarze zżymają się, na przemian z naigrywaniem, z blogerów, nie biorąc pod uwagę, że niezwykle rzadkie są przypadki angażowania dobrych autorów do profesjonalnej prasy. Dziennikarze krążą między tytułami i podobnie jak w polityce, w różnych tytułach mamy ciągle te same nazwiska. Piętnujące korporacyjne zamknięcie prawników środowisko jest w podobny sposób korporacyjnie zamknięte. Przeglądając świetne nieraz blogerskie teksty mam uwierzyć, że brak ich na łamach dzienników jest spowodowany brakiem chęci tychże blogerów do zaistnienia w tzw. głównym nurcie? Jakiekolwiek próby przebicia się do prasy skazane są na porażkę, zaś argumentem jest z reguły „zbyt kategoryczne opinie, nie poparte twardymi dowodami.” Przepraszam, ale taki argument jest uwłaczaniem inteligencji autora i czytelników, wobec zamieszczania w głównonurtowej prasie tekstów Żakowskiego, Lisa, Pacewicza, Stasińskiego czy Kuczyńskiego, Kutza, albo Palikota.

W takiej sytuacji ludzie odwracają się od mediów tradycyjnych które niczym nie różnią się od ultrasubiektywnej blogosfery. Mając zaś do wyboru naciąganie rzeczywistości i manipulacje udające obiektywizm oraz całkowicie jawny subiektywizm blogerów – ludzie wybierają to drugie. Zamykają się przy okazji w towarzystwach wzajemnej adoracji, gdzie bloger staje się guru swoich czytelników, zaś czytelnicy stają się jego wyznawcami, odciążając go znakomicie od uciążliwej marginalizacji nieprzychylnych bądź polemicznych komentatorów. Rozdrobnienie źródeł jest zatem efektem postępującej degrengolady zawodu dziennikarza a nie przyczyną upadku prasy.

6. Konkluzja: rzetelność jako lek – tworzenie nowych instytucji.

Jedyną receptą na przetrwanie tradycyjnych mediów jest przywrócenie pierwotnych źródeł powstania tego zawodu. Przekazywanie rzetelnych zweryfikowanych informacji oraz konsekwencja i spójność w opiniach. Pomimo długotrwałego przemysłu bolszewickiego mającego na celu zniszczenie indywidualności, odpowiedzialności i logicznej spójności zarówno wypowiedzi jak i całego życia jednostki, ludzie nie cenią chorągiewek zmieniających poglądy w zależności od tego z której strony wiatr powieje. Jesteś lewicowy – to bądź, ale bądź w tym konsekwentny. Na tym polega rzetelność opinii. Przywrócenie znaczenia „hendekalogu inteligenta” Leszka Kołakowskiego jest jedynym sposobem na rozpoczęcie odtwarzania utraconej twarzy zachodniej demokracji.

Własny przykład i odtworzenie instytucji. Odtworzenie skompromitowanego systemu wymiaru sprawiedliwości, nie tylko na poziomie powszechnego sądownictwa, ale na poziomie wewnątrzorganizacyjnych sądów koleżeńskich. Wsparcie dla etycznych jednostek, wsparcie dla merytorycznych dyskusji – stworzą warunki dla restytucji instytucji. Degrengolada REM, znikome znaczenie SDP, to wszystko są objawy znacznie szerszego zjawiska, które w Rzeczach Wspólnych zostało nazwane instytucjonalizacją niekompetencji. Spadek znaczenia mediów jest tylko symptomem znacznie głębszego kryzysu społeczeństwa. Ale to już temat na zupełnie inne imieniny…

wtorek, 16 sierpnia 2011

Józef Mackiewicz - Optymizm nie zastąpi nam Polski

Nie trzeba kilkudziesięciu lat perspektywy i odtajniania akt wojskowych archiwów, by na podstawie ogólnodostępnych przesłanek wyciągać prawidłowe wnioski. Wystarczy tylko otwarty umysł i umiejętność kojarzenia faktów. Spory dotyczące ocen różnych wydarzeń z przeszłości nigdy pewnie się nie skończą, uważam jednak że warto zdać sobie sprawę, że to co dla jednych jest odkrywaniem nowych faktów po latach komunistycznego zniewolenia, dla innych stanowiło ogólnie znane fakty już w czasie tym faktom współczesnych. Poniższy dosyć długi wybór z jednego tylko tekstu Józefa Mackiewicza uzmysławia poziom ograniczenia w dostępie do wiedzy, z jakim mieliśmy do czynienia przez cały okres rzekomo w miarę wolnego PRL-u. Niektóre z ocen Mackiewicza nawet dzisiaj wydawać się mogą obrazoburcze, a co najmniej kontrowersyjne. Świadczy to jedynie o niezależności tego wnikliwego obserwatora, który nie oglądając się na obowiązująca w danej koterii narrację, konstruował swój własny przekaz podporządkowany jedynie wierności sobie i swojej ojczyźnie.

Nie będę ukrywał, że ostatecznym bodźcem do sięgnięcia po teksty Mackiewicza był artykuł Grzegorza Wąsowskiego. Zagłębiając się w lekturę uznałem w kontekście m.in. kolejnych sporów o Powstanie Warszawskie, ale także o wszelkich innych sporów dotyczących sytuacji w Polsce i na świecie, że warto zamieścić wybór kilku myśli Mackiewicza, spisanych na gorąco w 1944 roku.

Zapraszając do lektury wnioski pozostawiam refleksji czytelnika.

Józef Mackiewicz, "Optymizm nie zastąpi nam Polski",
tekst napisany w Krakowie, w październiku 1944 roku.

1. Kontekst sytuacji politycznej

Churchill nigdy i nigdzie nie powiedział, że zamierza wydać Europę na pastwę Sowietów. Nigdy w swych doskonałych mowach nie dał tego do zrozumienia nawet. Natomiast wyraźnie oświadczył, że oddaje pół Polski bolszewikom (linia Curzona), a następnie on, jak też liczne posunięcia jego rządu, dają jasno do zrozumienia, że jest zamiarem Anglii traktować całą Polskę jako sferę wpływów sowieckich. Wymienienie tych wszystkich oświadczeń i posunięć rządu brytyjskiego stanowić by mogło broszurę samą w sobie. Poprzez nieobronę Polski w r. 1939, odrzucenie zaproponowanej przez Sikorskiego interwencji w r. 1940, nacisk na wycofanie sprawy Katynia, dopuszczenie do zerwania stosunków polsko-sowieckich, aż do słynnej mowy oddającej Wilno i Lwów, do następnej mowy uznającej wojska generała Berlinga za "wojska polskie", stosunek do Komunistycznego Komitetu Polskiego i wszystkie dalsze historie, wypełnione po brzegi podróżami Mikołajczyka do Moskwy, "rządem lubelskim", wydaniem na pastwę powstania warszawskiego, brakiem gróźb odwetowych pod adresem niemieckim za niesłychane zbrodnie popełnione w Warszawie, to wszystko do znudzenia, do mdłości przepełnia naszą świadomość i… jednocześnie do niej nie dociera. Zachowujemy się jak dyplomata, który doskonale obznajmiony z treścią noty, oficjalnie "nie przyjmuje jej do wiadomości". Zachowujemy się jak ten Żyd ze szmoncesowej anegdotki, którego żona zdradzała, a który, mając już tyle danych w ręku, dowiedziawszy się wreszcie, że poszła z kochankiem do hotelu, że zamknęli drzwi i zgasili światło, pytał zrozpaczony świadka: "A czyś ustalił co przez dziurkę od klucza?" - "Przecież było ciemno" - odpowiada świadek. - "Uj, ta niepewność!!!" - woła mąż, nie chcąc uwierzyć w zdradę żony.

W podobnej sytuacji stawiamy siebie. Mamy wszystkie dane, zarówno ukryte, jak jawne, w ręku, ale uważamy, że sprawa nie jest jeszcze dostatecznie jasna, dlatego po prostu, że nie chcemy jej dostatecznie jasno widzieć.

Zagraniczny mąż stanu, który by przed rokiem 1939 wystąpił publicznie z żądaniem odebrania od Polski połowy jej terytoriów, rozszarpany byłby przez Polaków na kawałki, jeżeli nie dosłownie, to w przenośni. W roku 1944 ci sami Polacy nazywają takiego męża stanu ich... przyjacielem! Co się stało? Jak mogło do czegoś podobnego dojść? A doszło do tego, że nie mając usprawiedliwienia dla postępowania Churchilla, pocieszamy się jego antybolszewickim przekonaniem sprzed tej wojny i czasu pierwszej wojny fińskiej, w sposób, doprawdy, budzący litość dla nas samych. Zapominamy przy tym, że Churchill jest wielkim mężem stanu i wielkim politykiem, który wie, kiedy i jak trzeba zmieniać przekonania, a nie fanfaronem, który do końca życia trzyma się jednego, bez względu na zmieniające się warunki i okoliczności zewnętrzne. […] (s.13-14)

Niemcy reprezentowały wobec nas element, który wydobył z Polski maksymalną chęć niepodległości i chęć przeciwstawienia się im jako zaborcom.

Bolszewicy reprezentują wobec nas element, który wydobywa z Polski maksymalną chęć pójścia w niewolę.

Stoimy wobec tragicznego paradoksu, gdzie cały naród, naród miłujący wolność, żywotny, silny, o wspaniałej tradycji i pięknej kulturze, naród, który przez pięć lat walczy i krwawi z niezrównanym bohaterstwem o własną niepodległość, czyni jednocześnie wszelkie wysiłki ku temu, ażeby... pójść w niewolę. W tym kierunku zjednoczyły się wszystkie złe siły, wszystkie wypadkowe błędy, począwszy od naszego Rządu i propagandy oficjalnej, poprzez środowiska intelektualne, aż do najniższych warstw i szeptanej na ucho propagandy nieoficjalnej, w jakiś fatalny kompleks bez wyjścia, ponurą zmowę, kłębowisko zła. […] (s.15)

Wszelkie przesłanki o konieczności utrzymania substancji polskiej, polskiego stanu posiadania narodowego, przymusowej kapitulacji obliczonej na "przetrzymanie" aż do zmiany okoliczności międzynarodowych, itp. rozumowania, wypływają z nieznajomości tej techniki rządzenia sowieckiego, tego mechanizmu, który niszczy podległe mu substancje narodowe zarówno środkami mechanicznymi, jak w o wiele większym stopniu chemicznymi, gnoi je od wewnątrz, rozkłada w przeciągu krótkiego czasu, przeistacza w bezwolną, beznarodową masę, której nie poczucie narodowe jest wspólną cechą, a tylko wspólny język. Dlatego wobec Sowietów niepodobna jest stosować tych metod oporu przeciw najeźdźcy, które stosowane być mogą wobec każdego innego najeźdźcy naszego globu. […] (s.17)

Hitler wybrał się na podbój wschodu i szukał właśnie w Mińsku Białorusinów, w Kijowie Ukraińców, nad Donem, Kozaków, szukał Rosjan w Rosji, a znalazł już tylko - bolszewików. To znaczy miazgę ludzką, mówiącą swymi narodowymi językami, bez jakiegokolwiek poczucia wspólnoty narodowej.

Jak dalece nie zdajemy sobie sprawy z tego stanu rzeczy, dowodzi fakt, że większość naszej, nawet poważnej publicystyki współczesnej, nawet z obozu antysowieckiego, przezywa Sowiety: "Rosją". U nas w kraju mówi się potocznie Rosjanie, albo już "Moskale", pozostawiając termin "bolszewicy" oficjalnej propagandzie niemieckiej. Jeżeli nie czyni się tego tylko przez chłopięcą złośliwość w stosunku do propagandy niemieckiej, a dopatruje jakowejś słuszności w terminologii "Rosja" - to popełnia się błąd ucznia z wstępnej klasy, który po prostu nie wie, gdzie i jakie państwo sąsiaduje z Polską współczesną. Albowiem Polska dawno już przestała na wschodzie sąsiadować z Rosją, a sąsiaduje ze Związkiem Socjalistycznych Republik Rad. Państwo to z dawną Rosją ma tylko jedną cechę wspólną, a mianowicie terytorialny zasięg aspiracji wypływających z położenia geograficznego, wszystko zaś inne - różne. Zupełnie inne metody w realizowaniu swego imperializmu, w oddziaływaniu na swych sąsiadów, w temperamencie swej polityki zagranicznej, we wszystkim w ogóle co różni jedno państwo od drugiego. Dawne cesarstwo rosyjskie wypełnione zostało zupełnie nową substancją jak się wypełnia to samo naczynie nową zawartością.

Pierwszym, który błąd wynikający z pomieszania pojęć "Rosji" i "Sowietów" popełnił, był Piłsudski. W roku 1919, gdy bolszewizm był słaby i mógł zostać zmiażdżony militarnie, Piłsudski doprowadził do cichego zawieszenia broni z bolszewikami i umożliwił im przez to zgniecenie gen. Denikina, w ten sposób przyczyniając się pośrednio do ugruntowania bolszewizmu. Pomijając fakt, że omal nie przypłacił tego kroku utratą niepodległości w roku 1920, ale obalił przez to rolę Polski, jaką sam chciał jej nadać na wschodzie. Słusznie bowiem zamierzał obudzić Ukrainę i Białoruś, ażeby je następnie od Rosji oderwać. Mylił się jednak, sądząc, że uda się mu to łatwiej przy ustroju sowieckim, niż narodowo-rosyjskim. Odśrodkowe dążenia Ukraińców i Białorusinów, w mniej lub więcej liberalistycznej Rosji (a taką była nawet samodzierżawna) doprowadziłyby prędzej czy później do procesu separacji tych ziem od Moskwy. W Rosji zaś sowieckiej doszło do kompletnego zlania tych ziem z Moskwą. […] (s.18-20)

Moglibyśmy przytoczyć nieskończoną listę naszej propagandy samobójczej, przygotowującej grunt pod panowanie sowieckie w Polsce. Weźmy jeden z takich przykładów pod lupę. Gdy wiosną roku 1944 bolszewicy zajęli Łuck, cała Warszawa, tzn. począwszy od nieletnich chłopców sprzedających zapałki, poprzez sfery robotnicze, mieszczańskie, aż po inteligencję i sfery intelektualne, powtarzała z ust do ust "dobrą nowinę", że Polacy w Łucku traktowani są doskonale, a burmistrzem miasta został biskup Szelążek. Wiadomość ta rozpowszechniła się lotem błyskawicy, w pełnym znaczeniu tej przenośni, mimo iż nie podało jej żadne z pism podziemnych ani nadziemnych. ani żadna rozgłośnia radiowa, a w końcu okazała się kłamstwem. Ale, ale gdyby była prawdą, dlaczego mielibyśmy się z tej wiadomości cieszyć? Czy raczej nie powinniśmy się byli z niej smucić? Przecież wiadomo, że bolszewicy uznają Łuck za miasto Ukraińskiej Republiki Sowieckiej, na terenie której nie leży bynajmniej w ich interesie popieranie narodowo-polskiego elementu. I oczywiście zajęli Łuck nie po to, by tam rządy sprawowali polscy biskupi, a tylko komunistyczni komisarze. Jeżeli by zatem zastosowali względem Polaków jakoweś specjalne przywileje, a burmistrzem mianowali biskupa Szelążka, to jedynie w tym celu, aby obałamucić opinię polską, sfałszować prawdę jaka nas oczekuje, podkopać naszą moralną odporność na ich inwazję - słowem, w celach dla naszej niepodległości państwowej i naszego narodu szkodliwych. W ten sposób obowiązkiem każdego Polaka byłoby nierozpowszechnianie tej wiadomości, gdyby odpowiadała prawdzie, a raczej jej przemilczanie, i to przemilczanie tym bardziej konsekwentne, im bardziej widzimy naszą odporność wobec bolszewików nadszarpniętą.

Działo się odwrotnie. Działo się odwrotnie za czasów Katynia, gdy do dobrej formy patriotyzmu należało nie wierzyć w zbrodnie bolszewicką, albo zrzucać ją na karb niemiecki, wybielając w ten sposób Sowiety. Działo się w okresie zerwania stosunków polsko-sowieckich, gdy przez dłuższy czas twierdzono, iż wiadomość pochodzi ze źródeł dr Goebbelsa. Działo się niezliczone ilości razy, gdy "na złość" propagandzie niemieckiej nie wierzono w najbardziej autentyczne dla nas wieści płynące z Moskwy, i również "na złość" Niemcom fabrykowano "dobre", a z gruntu fałszywe pogłoski.

Jest to ciężki grzech popełniony w stosunku do własnego narodu. Ale obciąża on tylko nasze sfery o pretensjach wyrobienia politycznego. Trudno bowiem wymagać, powiedzmy, od jakiegoś dwudziestoletniego młodzieńca, który widzi, jak konduktor niemiecki kopie w brzuch jego matkę przy wchodzeniu do niewłaściwego przedziału pociągu, w jakichś Skierniewicach, Radomiu czy Małkini, trudno wymagać odeń, żeby krew, która mu uderza do twarzy w takiej chwili, żeby zaciśnięte pięści i paznokcie wbite w dłonie, w rozpaczliwej przysiędze na zemstę, mogły mu pomóc w ogarnięciu całokształtu polskich interesów politycznych, do wyrobienia polskiej myśli politycznej, sięgającej het daleko, poza peron kolejowy w Skierniewicach, Radomiu czy Małkini. Taki chłopiec nie chce nic słyszeć o bolszewikach. On wstąpi do AK i będzie strzelał do Niemców. I w gruncie rzeczy dobrze zrobi, bo co wart jest naród, którego jednostki pozbawione są godności osobistej! […] (s.21-23)

2. Powstanie Warszawskie

Plan jest taki: Ponieważ dalsza bierność wobec bolszewików wkraczających do Warszawy staje się rzeczą niemożliwą, a zatem, żeby nie drażnić koalicji Zjednoczonych Narodów oporem zbrojnym przeciw Sowietom, wywołać powstanie przeciwko Niemcom. Ale wywołać je w ostatniej chwili dla uniknięcia niepotrzebnych ofiar, wnieść przez to swój wkład do wspólnej puli wojennej Zjednoczonych Narodów, a następnie, w opanowanej już przez wojsko i władze polskie stolicy, spotkać wojska czerwone, stawiając zarówno je, jak cały świat, przed faktem dokonanym. Plan był raczej rozumny i pod każdym względem politycznie moralny.

Powstanie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Nieprawdą jest, że wybuchło przedwcześnie, że działała tu "zbrodnicza lekkomyślność generała Bora". To samo radio londyńskie, które dziś mówi o "przedwczesności", w sobotę wieczorem, dnia 29 lipca, nadało następujący komunikat:
"Wojska rosyjskie w całej swej masie stoją w odległości pola widzenia od Warszawy. Pierwsze czołgi rosyjskie wkroczyły do przedmieść Warszawy, gdzie toczą się zacięte walki. Generał Rokossowski przeniósł swą główna kwaterę w bezpośrednie sąsiedztwo Warszawy".
[…] Zdrada wyszła na jaw w całej pełni dopiero po kilku dniach.

Od roku 1941 wszystkie radiostacje sowieckie nawoływały naród polski do powstania. Zaczęło się od tego, że sygnałem Moskwy po polsku były słowa: "Polacy! Bijcie mocno! Bijcie bezlitośnie". Od roku 1942 radiostacja sowiecka im. Tadeusza Kościuszki, która po częściowej ewakuacji Moskwy przeniesiona została do Taszkientu, a podawała się za tajną radiostację polską, w codziennych swych audycjach nadawała "podręcznik sabotażysty i powstańca" na użytek Polaków. Od roku 1943 Moskwa po polsku wołała wielkim głosem: "Polacy! Tylko zdrajcy i tchórze każą wam czekać w bezczynności! Polacy, wzorem bohaterskich partyzantów sowieckich, jak jeden mąż chwytajcie za broń! Zaprzedana Hitlerowi klika reakcjonistów polskich z Raczkiewiczem i Sosnkowskim na czele namawia was na wyczekiwanie..." - Ba, jeszcze w czerwcu 1944 roku komunistyczna prasa podziemna w Warszawie pisała, że to tylko reakcyjny, prohitlerowski, faszystowski obóz w Polsce wymyślił hasło, że Niemcy są już pobite, żeby odciągnąć masy od powstania...

I oto, gdy powstanie wybuchło naprawdę, bolszewicy umyli ręce, oświadczyli, że "przedwcześnie", że Bór to zdrajca (?) itd. - nastąpiła bezprzykładna zdrada, najcyniczniejsze wydanie Warszawy na łup niemiecki, nb. w formie, która zaćmiła wszystkie poprzednie klęski, jakie na to miasto padły. […] (s.29-31)

3. Perspektywy Polski pod sowieckim butem

Biorąc rzecz z grubsza, należy oczekiwać rozpadnięcia się Narodu Polskiego pod okupacją sowiecką na trzy zasadnicze grupy: pierwsza, znikomo mała, to grupa ideowych komunistów polskich; druga, niewspółmiernie liczniejsza, szczerych patriotów; trzecia, największa, obojętnych i oportunistów.

Grupa pierwsza, bez względu na to, jakie formy etapowe przyjmie aneksja Polski przez Sowiety, stać będzie wiernopoddańczo pod czerwonym sztandarem.

Zachowanie grupy drugiej może ulec pewnym wahaniom. W wypadku gwałtownej sowietyzacji (której nie należy się spodziewać) może okazać początkowo mniej lub więcej silny sprzeciw. najgorszym jednak dla nas tzn. przy maksymalnie zwolnionym tempie sowietyzacji i w okolicznościach (co nie daj Boże!) porozumienia przejściowego czynników polskich z Komitetem Polskiej Komuny, grupa ta bezsprzecznie w przytłaczającej większości stanie na stanowisku dotrzymania i lojalności umowy, dopatrując - w nieprowokowaniu Moskwy - jedyną gwarancję utrzymania chociażby pozorów niepodległości lub ratowania jej resztek. Nieświadoma tego, że w ten sposób współpracuje jedynie z wrogiem, ułatwiając mu stopniowo tej niepodległości zniszczenie.

Trzecia grupa w każdym wypadku współpracować będzie z reżymem.
W rezultacie więc, cały Naród i cały aparat państwowy działać będzie na zgubę naszą, a na korzyść Sowietów.

[…] Absolutnie nierzeczowy byłby ewentualny zarzut postawiony jakiejkolwiek grupie oporu wewnętrznego, że wywoła niepotrzebne tylko ofiary wśród najlepszych. Doświadczenia wykazały, że cała "grupa druga", bez względu na jej lojalne czy nielojalne zachowanie wobec Sowietów, musi być i będzie zlikwidowana przez reżym. Nigdy jeszcze, w żadnej republice, inaczej nie było. Likwidacja nastąpi prędzej czy później, ale nastąpić musi. Jest to tylko kwestia czasu i formy: rozstrzelanie, deportacja, chociażby objąć miała miliony...

Niesłuszny jest też pogląd o konieczności pozostawiania w kraju tzw. jednostek wartościowych, jednostek o większym zasięgu wpływu na otoczenie, działaczy społeczno-politycznych dawnej szkoły. Ludzie ci nie będą mogli nic zdziałać. Jednostka w Sowietach w ogóle się nie liczy.

[…] Żaden stopień nie tylko lojalności, ale nawet ordynarnego płaszczenia się przed reżymem sowieckim, nie może uratować wybitniejszej jednostki, o ile podejrzewana będzie o brak absolutnej szczerości. - Na Łotwie mały dyktator, jakim był tamtejszy prezydent republiki Ulmanis, który przed rokiem 1940 wygłaszał piękne frazesy w rodzaju: "Lepiej jest umrzeć stojąc, niż na kolanach", wygłosił... na powitanie Armii Czerwonej, najbardziej nikczemną i płaska, wiernopoddańczą mowę w dniu 16 czerwca 1940 roku. Po zajęciu Łotwy jeszcze przez cały miesiąc sprawował rządy prezydenta! - Nic mu to nie pomogło. Po tym okresie został wywieziony i "zlikwidowany" i nikt nie wie, gdzie pochowane są jego zwłoki. - Na Litwie w roku 1940 zaledwie 80 osób z prezydentem Smetoną emigrowało za granicę, wszystko zaś co pozostało, bez względu na "za" czy "przeciw", zostało bądź zlikwidowane, bądź zniwelowane, ujarzmione. Dziś możemy powiedzieć, że niepodległości Litwy broni skuteczniej tych osiemdziesięciu na emigracji, niż milion w kraju. (s.36-39)

Józef Mackiewicz, Optymizm nie zastąpi nam Polski, Kontra 2007

środa, 3 sierpnia 2011

Spore spory a rzeczywistość skrzeczy.

Spór o Powstanie Warszawskie trwał, trwa i będzie trwać. W tych samo-zapętlających się dyskusjach warto jednak nie tracić z oczu teraźniejszej rzeczywistości. A w tejże mamy coraz głębszą i coraz bardziej konsekwentną spiralę politycznych prześladowań, których celem jest nic innego jak zastraszenie zmierzające do neutralizacji obywatelskiej aktywności. Małe kroczki, które nie są nagłaśniane medialnie, ale krążąc z ust do ust skutecznie oddziałują na pojawiające się zalążki samodzielnej jednostkowej inicjatywy.

Pobicie kamerzysty w sądzie, przy braku reakcji obecnej na sali rozpraw policji. Pełnomocnik Lecha Wałęsy wychodząc uderzył w kamerę, która z kolei uderzyła kamerzystę w twarz. Policjanci proszeni o interwencję nie reagują. Ci policjanci nie reagują również na żądanie podania danych służbowych, o które zostali poproszeni na skutek zaniechania czynności służbowych. Ich szef, który w końcu wyszedł do zbulwersowanych dziennikarzy i obserwatorów stwierdził, że on niczego nie widział, więc nie ma sprawy i proszę się rozejść.

Pobicie dziennikarza Stróżyka podczas likwidacji legalnego namiotu Solidarnych 2010. Stróżyk po interwencji Straży Miejskiej, która charakteryzowała się zdecydowanym przekroczeniem uprawnień miał uszkodzony kręgosłup i liczne inne obrażenia. Nic nie wiem na temat stanu skargi na zachowanie strażników.

Aresztowanie dziennikarza Rdesińskiego po manifestacji pod ambasadą rosyjską. Manifestacja po zakończeniu pikiety przemaszerowała pod Pałac Prezydencki, gdzie została zakończona. Rdesiński został zatrzymany przez funkcjonariuszy po cywilnemu, w tramwaju, skąd został przeniesiony do czekającego na przystanku radiowozu. Po pikiecie pod posterunkiem na Wilczej, został wypuszczony po kilku godzinach przetrzymywania, z anulowanymi pierwotnymi absurdalnymi zarzutami.

Aresztowanie dziennikarza Goczyńskiego bez ujawniania zarzutów. Goczyński miał mniej szczęścia od Rdesińskiego. Jest autorem wielu artykułów opisujących patologie polskiego sądownictwa. Publikuje m.in. na portalu "Afery Prawa". Siedzi obecnie w więzieniu na warszawskim Służewcu, nie znając postawionych mu zarzutów, nie mając żadnego wyroku. Służby więzienne odmawiają podania jakichkolwiek informacji.

Aresztowanie Starucha po uroczystościach na kopcu Powstania Warszawskiego są naturalną konsekwencją logiki wydarzeń. Ten charyzmatyczny gniazdowy, nieformalny lider kibiców Legii, dyrygujący dopingiem podczas meczów, ma jednak dość wybuchowy charakter. Skompromitował się wbiegnięciem na boisko i uderzeniem pyskującego do kibiców piłkarza Legii. Jednak gdy emocje opadły, nastąpiły przeprosiny, które zostały przyjęte i sprawa wydawałaby się zamknięta, gdyby nie decyzja prokuratury o oskarżeniu Starucha o naruszenie nietykalności osobistej piłkarza. Bardzo szlachetny byłby ten przejaw dbałości o czystość relacji społecznych, gdyby nie pobłażanie wobec najróżniejszych przypadków przekroczenia uprawnień, przez funkcjonariuszy instytucji powołanych do nadzorowania przestrzegania prawa.

Staruch został jednak aresztowany z innego powodu. Postawiono mu zarzut współudziału w rozboju na fanie Polonii Warszawa. Do zdarzenia miało dojść na terenie przychodni dla osób niewidomych na warszawskim Nowym Mieście. Tam Piotr S. wraz dwoma kolegami miał napaść na młodego mężczyznę. Mieli go kopać i zabrać mu torbę z ubraniami o łącznej wartości 463 zł. Jak poinformowała Monika Lewandowska z Prokuratury Okręgowej, Staruch nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień. Na wniosek prokuratury został aresztowany na 3 miesiące. Doniesienie przeciwko kibicowi Legii złożył były kibic Polonii Warszawa, pseudonim "Koziołek". Kibice Polonii twierdzą z kolei, że "Koziołek" wcześniej został wykluczony z ruchu kibicowskiego, bo na policji złożył zeznania obciążające kibiców... Polonii.

Nie chcę przesądzać o winie czy niewinności podejrzanego. Nawet jeśli okaże się niewinny w sprawie napadu rabunkowego to i tak kompromitacja po krótkim spięciu Staruch - Rzeźniczak jest wystarczająca, by trudno było go traktować jako wzór i autorytet kibica. Trudno jednak się oprzeć wrażeniu, że sam moment aresztowania obliczony był na sprowokowanie kibiców pod kopcem Powstania Warszawskiego w celu ich kompromitacji. Przecież Staruch ani się nie ukrywa, ani nie mataczy. Policja mogłaby go zgarnąć po cichu wprost z jego domu. Dlaczego wybrała konfrontacyjny moment, gdy Staruch otoczony był wielką rzeszą kolegów z trybuny? Tym razem prowokacja się nie udała, co może świadczyć o coraz większej świadomości tych młodych ludzi na temat medialnych mechanizmów. Tym groźniejszy jest charyzmatyczny Staruch, który jest coraz lepiej rozpoznawalny. Trzy miesiące aresztu to akurat czas do wyborów.

Skupiamy się na werbalnych polemikach, na lapsusach językowych Prezydenta, na ubliżających uwagach poszczególnych ministrów, podczas gdy w realnym świecie realni ludzie są realnie szykanowani. Goczyński skupiał się w swoich tekstach na konkrecie, jego aresztowanie pokazuje jak bardzo jest to niebezpieczne. Może zamiast ogólnikowych analiz i systemowej krytyki, warto poświęcić nieco więcej miejsca mrówczej dziennikarskiej robocie skupionej na poszczególnych przypadkach. Uderzenie w konkretnych ludzi nadużywających władzy, obrona konkretnych osób przez władzę szykanowanych znacznie skuteczniej zmusi do przestrzegania cywilizacyjnych standardów niż piętrowe analizy mechanizmów instytucjonalizacji niekompetencji.

Systemowe rozważania intelektualistów na temat ustroju państwa są konieczne dla jego rozwoju. Jednak dziennikarstwo skoncentrowane na konkrecie, podążające za bohaterami swoich reportaży i doniesień, konsekwentne w monitorowaniu nadużyć - tego dotkliwie brakuje. Tylko rzetelność i konsekwencja mogą być lekiem na patologie. Potrzebują tego pojedynczy obywatele, którzy tworzą społeczeństwo, o które walczyli Warszawscy Powstańcy.