czwartek, 28 kwietnia 2011

Polska Republika Bananowa

Jasne jest już od dłuższego czasu, że chore rojenia rzekomych zwolenników różnych teorii spiskowych okazują się powoli prawdą. Brak jest dowodów kłótni Błasika z Protasiukiem, informacje o różnych słowach wypowiadanych w kokpicie okazały się nieprawdziwe, w ciałach niektórych ofiar znaleziono wycięte znacznie wcześniej narządy, przekopanie ziemi na miejscu katastrofy na metr głębokości okazało nawiezieniem piasku i położeniem betonowych płyt i tak dalej i temu podobne. Można by tę litanię ciągnąc jeszcze długo, ale przecież zrobiło to już przede mną całkiem spore grono osób.

Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewną okoliczność, która miała miejsce dawno, dawno temu. W 1995 roku tuż po drugiej turze wyborów prezydenckich, jak można sobie dziś wyszperać w Internecie, a ci bardziej pamiętliwi być może pamiętają, prezydentem został Aleksander Kwaśniewski. Nastąpiło to po hucznej awanturze związanej z jego kłamstwem na temat własnego wykształcenia. Sąd Najwyższy, wsparty opinią biegłych socjologów, orzekł wtedy 12 głosami przeciwko 5, że wybory są ważne, bo nie da się stwierdzić siły wpływu, jaki to kłamstwo kandydata miało na decyzje wyborców. Oczywiste było zarówno dla ekspertów jak i dla Sądu, że wpływ to jakiś miało, ale nie da się określić jego siły. Nie ma również znaczenia fakt, że ten sam Sąd, w tym samym orzeczeniu, stwierdził złamanie przez kandydata na najwyższy urząd w państwie, ustawy o wyborze Prezydenta. Kandydat złamał prawo kłamiąc, ale nie ma to znaczenia, a wybory są ważne. Zainteresowanych odsyłam do bardzo pouczającego uzasadnienia tego orzeczenia opublikowanego na stronach ISAP polskiego Sejmu.

Dzisiaj po latach, tamto kuriozalne zalegalizowanie kłamstwa wydaje się całkowicie niewinne i wygląda po prostu na testowanie możliwości ogłupienia społeczeństwa. Tamto orzeczenie w swojej istocie było jasnym komunikatem: kłamstwo nie ma znaczenia, sprzeczne z ustawą podawanie nieprawdziwych informacji nie przyniesie żadnych negatywnych konsekwencji, bo przecież nie można określić siły wpływu takiego kłamstwa na decyzję wyborców. Złamanie przez kandydata ustawy o wyborze prezydenta, nie tylko nie wyklucza go z grona ubiegających się o najwyższy urząd w państwie, ale nie stanowi też żadnej przeszkody w ostatecznym objęciu tegoż urzędu. Sąd wysłał jasny komunikat do społeczeństwa będący faktycznym zalegalizowaniem oszustwa. Brak społecznego sprzeciwu, brak gwałtowniejszych reakcji w tamtym czasie sprawił, że dziś zarzucanie politykom łamania obietnic przedwyborczych jest całkowicie pozbawione sensu. Sąd Najwyższy w 1995 roku stwierdził, że prawda polityka nie obowiązuje, nawet gdy podanie nieprawdziwych informacji stanowi złamanie prawa.

Czy można się dziwić, że dzisiaj, gdy od ukrycia prawdy zależy nie tylko wybór na prezydenta, ale także być może wolność osobista poszczególnych polityków, gdy od ukrycia prawdy zależy być może (nie) postawienie ich przed Trybunałem Stanu, czy można w tej sytuacji się dziwić, że politycy i najwyżsi urzędnicy państwowi kłamią w ordynarny sposób, samemu się w tych swoich kłamstwach gubiąc? Ja się nie dziwię. Przecież w 1995 roku Sąd Najwyższy potwierdził, że prawda nie ma znaczenia.

Dzisiaj zbieramy owoce tego całego ciągu niszczenia podstawowych zasad porządkujących funkcjonowanie społeczeństwa. Nikogo już nie dziwi, że w tej samej sprawie wydawane są, w zależności od sędziego, całkowicie odmienne wyroki. Coś, co w normalnych warunkach jest lampką alarmową, sygnalizującą podejrzenie stronniczości sędziego, u nas jest przyjmowane zupełnie naturalnie. Polityk kłamie? No cóż, taka jest jego natura. Urzędnik państwowy łamie prawo? No cóż, czy ma to jakiś wpływ na pełnione przez niego obowiązki?

Bezkarność politycznego kłamstwa i sądowych fuszerek razi tym bardziej, gdy normalni obywatele są bezpodstawnie gnębieni przez państwowych urzędników. Roman Kluska, właściciel Optimusa jest postacią już legendarną. Po latach procesów dostał zadośćuczynienie za zniszczenie firmy przez Urząd Skarbowy w wysokości 5 tys. złotych. Dzisiaj aresztuje się obywateli filmujących happening w miejscu publicznym. Kibiców, którym nie można od września 2008 roku udowodnić żadnego wykroczenia nazywa się w prasie “bezkarnymi”, a nie “niewinnymi”. Straż Miejska bije na ulicy dziennikarza, ale ponieważ dziennikarz pracuje dla niewłaściwych mediów, nie wywołuje to żadnego medialnego oburzenia. O ostatnich wyrokach w sprawie wałbrzyskiej czy Kiszczaka szkoda nawet wspominać.

Trzeba powiedzieć to wprost: Polska Republika Bananowa została zalegalizowana wyrokiem Sądu Najwyższego z 1995 roku, który usankcjonował kłamstwo jako metodę działania w przestrzeni publicznej, gdy sprawa dotyczyła najwyższego urzędu w państwie. Dzisiaj nie powinniśmy się już niczemu dziwić. Dziś możemy co najwyżej zanucić pod nosem, zakazaną pewnie w najbliższym czasie, jako siejącą nienawiść, starą piosenkę Edyty Geppert:

Jaka róża, taki cierń - nie dziwi nic
Jaka zdrada, taki gniew - nie dziwi nic
Jaki kamień, taki cios - nie dziwi nic
Jakie życie, taka śmierć...

wtorek, 26 kwietnia 2011

Wybuchowe mango

Kupiłem tę książkę dawno temu, długo przed wydaniem przez Znak kolejnej książki Grossa, zachęcony jakąś przeczytaną przy obiedzie prasową recenzją. Kilkanaście tygodni po zakupie Polska doświadczyła tego, co było punktem wyjścia dla akcji powieści, czyli lotniczej katastrofy z udziałem Prezydenta. Nie mogłem się jakoś do niej zabrać.

W końcu jednak złożony chorobą, gdy byłem już w stanie znowu skupić swoja uwagę na czymś więcej niż kształt żyrandola, otworzyłem okładki i połknąłem książeczkę z lekką nutką rozczarowania.

Owszem, językowo nienaganne, ale przesadą byłyby porównania do Rushdiego. Owszem, czasem nawet zabawne i błyskotliwe dowcipy sytuacyjne wywoływały uśmiech na mojej twarzy, ale nie nadają się one do samodzielnego powtórzenia, bynajmniej nie przez swoja sytuacyjną złożoność. Jako satyra obnażająca absurdy wojskowych rządów także plasuje się na dalekich pozycjach za klasykami tego gatunku. Jednym słowem - średnio.

Jednak trzeba oddać sprawiedliwość, że nie jest to książka, która jak choćby Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki Mario Vargasa Llosy zostawiała czytelnika z pytaniem: no i? Owszem, czyta się gładko, bez czkawki, rytm nie kuleje i pozwala wejść w akcję z wypiekami spowodowanymi nie tylko gorączką. Wiemy po co opowiedziana jest ta historia oraz od czego i ku czemu zmierza. Nie jest to na pewno czas stracony na zaliczenie jakiegoś powieścidła, o którym nikt nic nie słyszał i o którym nikt rozmawiać nie będzie.

Po co jednak dzielę się swoimi refleksjami z chorobowej lektury? Otóż być może ze względu na różne okoliczności nie mogłem opędzić się od natrętnych myśli, że nasze poczynania są jedynie efektem decyzji sił, o których nie mamy zielonego pojęcia. Filozofia ZEN jako efekt lektury pakistańskiego emigranta piszącego w Londynie to musicie przyznać dość nieoczekiwany rezultat?

Wszyscy bohaterowie tej książki żyją i działają z określonymi celami na własnych horyzontach. Jednak osiągany cel zawsze jest odmienny od zamierzonego. Ciąg czynności prowadzi do zupełnie innych efektów niż założone. A mimo wszystko los się wypełnia. Odrobinę inaczej, ale się wypełnia. Ta odrobina kosztuje wiele osób życie. Taki drobiazg jak dobre chęci prowadzące na szafot Robespierre’a. Kwintesencja istnienia, gdzie świat to mara, pycha jest ukarana, a jedynym wyjściem jest zaufanie w Bogu nazywane przez Buddę pozbyciem się pragnień. Eschatologiczne refleksje przy lekturze książki o wojskowej dyktaturze...

Inną, dość oczywistą w dzisiejszym polskim kontekście, refleksją jest kolejna konstatacja kompromitacji. Jesteśmy w środku najbardziej cywilizowanego kontynentu świata (przynajmniej w naszym poczuciu), a jednocześnie nad tajnymi służbami nikt nie panuje, bez śladu giną szyfranci, specjaliści od katastrof lotniczych są szlachtowani przez własnych synów, znika nie wiadomo gdzie autor fikcyjnej powieści splatającej się z największą od czasu drugiej wojny światowej tragedią państwową i nikt nie stara się go szukać, naruszenia prawa legalizowane są natychmiast wyrokami sądów, dziennikarze bici są na ulicy w biały dzień przez mundurowe służby a ich koledzy po fachu tylko klaszczą... ale Polska to cywilizowany kraj. Nie to co taki Pakistan na przykład, gdzie po katastrofie samolotu prezydenta w 1988 roku wszyscy mimo wszystko czekają na oficjalne potwierdzenie:

“Przez zgliszcza brnie żołnierz w białej maseczce. Uważając, by nie nadepnąć na ludzkie szczątki, wędruje wśród odłamków dymiącego metalu i dokumentów z adnotacją “Tajne”. Szuka dowodu, na który czekają ludzie w Islamabadzie. Zastanawia się, po co właściwie potwierdzenie, skoro miejsce katastrofy wygląda tak, jak wygląda. A jednak dopóki nie znajdzie dowodu, pakistańska telewizja publiczna będzie pokazywać mułłę nad Koranem, flaga pozostanie na samym szczycie masztu, a po kraju będą krążyć rozmaite plotki. Dopóki sprawa nie zostanie oficjalnie potwierdzona, Pierwszej Damie pozostaną tylko domysły.” (s. 357)

A u nas? U nas od razu Marszałek Sejmu ogłasza się p.o. Prezydenta, przejmuje kancelarię dostępy, szyfry, wymienia pracowników kancelarii i podpisuje ustawy, które miały być zawetowane. Tak, Polska to cywilizowany kraj. Tu dba się o ciągłość władzy bez drgnienia powieki. Tu nie ma miejsca na nieodpowiedzialność czy jakikolwiek chaos. Tu wszyscy, z dziennikarzami na czele, znają swoje miejsce...

Mohammed Hanif, "Wybuchowe mango"

wtorek, 19 kwietnia 2011

Polityka na stadionach

Krążą od jakiegoś czasu w sieci obrazki z piłkarskich stadionów sugerujące, że polityka zaczęła wchodzić również do tej, wydawałoby się wolnej jak dotąd od polityki, neutralnej strefy. 22 ludzi uganiających się za piłką, po murawie o długości 100 m i szerokości 70 m oraz dziesiątki tysięcy rozemocjonowanych tym kibiców, w opinii Stanisława Lema stanowiło dowód na fałszywość nazwy gatunku jaką pysznie określił siebie człowiek: homo sapiens - istota myśląca. Pomijając sensowność kopania się po kostkach na dużym trawniku, to jednak czysta sytuacja stadionowa uchodziła dotąd za wolną od polityki, sport to sport wszakże i jak w małżeńskiej sypialni, poza zdrowymi emocjami związanymi z kibicowaniem swojej drużynie, nie powinno się tu dopuszczać żadnych innych elementów. Mówiąc inaczej piłka nożna podobno, jako jedna z niewielu rzeczy w tym kraju, pozostała mniej lub bardziej od tej polityki wolna.

Cóż, pozostaje tylko smutno skonstatować, że opinia o braku związków piłkarskich zapasów z polityką, jest kolejnym dowodem na słuszność przekonania Lema o kuriozalności nazwy naszego gatunku. Polityka bowiem, zupełnie jak Chińczycy, od długiego czasu trzyma się na stadionach mocno. Korupcja w PZPN, związki finansowe klubów piłkarskich z politykami, określone działania medialne podtrzymujące różne mity na temat piłkarskich kiboli - to wszystko jest przecież przejawem dosyć silnych związków piłki nożnej z polityką właśnie. Kto tego nie widzi jest jak dorożkarski koń z klapkami na oczach: wokół burza, samochody, przechodnie, a on idzie spokojny i silny w swojej wierze, że świat jest taki, jak ta pusta droga przed nim. Czy też raczej: jak ta piłka tocząca się po zielonej murawie.

Prezentowani nie raz w naszych wspaniałych wolnych mediach jako bezmyślni, kibole zaczynają się buntować. Przy czym bunt przechodzi w konkretne działania, zupełnie inaczej niż w większości przypadków naszego biernego społeczeństwa, całkowicie obojętnego na bicie dziennikarzy na ulicach, albo na społeczne protesty wobec działań na szkodę Państwa. Na razie są to pojedyncze akcje, ale można domniemywać, że będzie ich coraz więcej i niedługo rozpocznie się jakaś kolejna kampania walki z kibolami, zakończona ugodą pomiędzy władzami klubów i przedstawicielami kibiców. Spodziewam się też, że w jej wyniku kontrola wejść na stadiony, do tej pory nie do wyegzekwowania przez służby porządkowe wobec stadionowych hooliganów, teraz zacznie bezbłędnie wyłapywać niebezpieczne jednostki zagrażające spójności oprawy piłkarskiego widowiska jakimiś nieodpowiedzialnymi pseudopolitycznymi happeningami.

Powróci wtedy na stadiony apolityczna piłka, zarządzana przez apolityczne władze klubów, których kibice będą wznosić jedynie apolityczne okrzyki na temat tego, kto są pany a kto ch...

Niespełnione rządu obietnice = temat zastępczy kibice:


Szechter przeproś za ojca i brata:


Gówno prawda:


Lepiej być martwym niż czerwonym:

niedziela, 17 kwietnia 2011

Powitanie i Kongres Prawicy Polskiej

Gdy wchodzi się w nowe towarzystwo, warto się najpierw przedstawić, żeby ludzie wiedzieli kto zacz i skąd się wziąłem, ale jednocześnie nie można mówić zbyt wiele o sobie, żeby nie wyjść na bufona i palanta. Następnie warto posłuchać nieco ludzi, by uniknąć wyskakiwania jak Filip z konopii i, podobnie jak to zdarzyło się w pewnych autentycznych okolicznościach, rozpocząć od rzucenia tekstu do majora, że "o wojsku to trzeba trochę wiedzieć, żeby się wypowiadać", albo do górala spod samiuśkich Tater, że "żeby naprawdę mówić gwarą góralską to trzeba jednak trochę w górach pomieszkać". Kupa śmiechu była i do dzisiaj anegdotę towarzystwo przekazuje kolejnym dołączającym do kielicha gościom.

Każda reguła ma jednak wyjątki i są okoliczności, gdy za przedstawienie musi wystarczyć krótkie nazwisko, bo i brudzia wypić się nie da i czasu szkoda na legendy i obwąchiwanie. Poza tym najlepszą formą autoprezentacji w przypadku blogów są właśnie teksty, zatem im szybciej zacznę opisywać rzeczywistość, tym szybciej komentatorzy będą mogli podjąć szufladkowanie autora pod odpowiednią etykietą.

Zatem po tym przydługim powitalnym wstępie przechodzę od razu do rzeczy. Widziałem marsz Kongresu Nowej Prawicy z perspektywy namiotu Solidarni 2010. Muszę przyznać, że ta porażająca obojętność była kroplą przelewającą czarę goryczy, która sprawiła, że postanowiłem po latach milczenia, wzorem Hiu Granta zerwać sobie plaster z ust i upublicznić to co i tak dla psychicznego zdrowia sobie w te klawisze stukałem. Mobilny namiot pod Pałacem Prezydenckim, materialny wyrzut sumienia wszystkich rządzących, których połączyły matactwa przy smoleńskiej katastrofie, skutecznie testuje granice demokracji i wolności słowa w naszym pięknym priwislanskim kraju. Obnaża też w całej krasie powody, dla których mamy dzisiaj to co mamy: zupełną obojętność społeczeństwa na nadużycia władzy. W każdym normalnym demokratycznym kraju, w momencie brutalnej napaści na dziennikarza przez służby mundurowe, w okolicznościach w których nie były do tego uprawnione, skończyłoby się co najmniej dymisją naczelnika jednostki. U nas nie ma tematu nie tylko dla mediów, które wolą pokazywać dziadka krzyczącego o "bulu" spowodowanym obecnością krzyża, ale także dla znakomitej większości społeczeństwa, które twierdzi, że widocznie się temu dziennikarzowi należało. Przemykowi czy Pyjasowi też pewnie się należało, pomijając już fakt, że pijani spadli ze schodów, a plotki o pobiciu ich przez milicję są grubo przesadzone.

Jednak pocieszamy się, że społeczeństwo karmione medialną papką jest niedoinformowane i stąd tylko wynika jego obojętność. Otóż wczoraj można się było po raz kolejny przekonać, że ta obojętność wcale nie wynika z niedoinformowania. Pochód Kongresu Nowej Prawicy, składający się z ludzi wydawałoby się odpornych na medialna papkę i potrafiących samodzielnie wyszukiwać informację, przechodząc pod Pałacem Prezydenckim nie zauważył w ogóle namiotu Solidarnych 2010.

Pomijając różnice programowe, światopoglądowe, odmienną ocenę metod, wystarczyłby drobny gest solidarności. Otoczony kordonem prewencyjnej policji namiot, fosa pustej jezdni i rzeka kongresowych ludzi na chodniku pod pałacem. Żadnego zatrzymania, żadnego zwrócenia uwagi na tak werbalnie piętnowane przez korwinistów barbarzyńskie nadużycie władzy. A wystarczyłoby przecież chociaż krótkie zwrócenie uwagi: "pozdrawiamy", "stop agresji władzy", "wolność słowa", bo przecież nie oczekiwałem żadnej jakiejś większej demonstracji poparcia czy zjednoczenia wobec wspólnego celu. Nowa Polska Prawica najwyraźniej powinna zacząć od okulisty, skoro poza Korwinem-Mikke nie jest w stanie dostrzec nic więcej.

Po przemarszu zakończonym na placu Zamkowym młodzi korwiniści wracając zatrzymali się na chwile pod namiotem. Z uśmieszkami politowania tłumaczyli, że takie protesty jak namiot Solidarnych 2010 nie maja sensu, bo żeby cokolwiek się zmieniło to najpierw musi zmienić się prezydent w Ameryce. Jaki sens, poza marnotrawieniem pieniędzy na wynajem Sali Kongresowej, ma w tym kontekście organizowanie Kongresu Nowej Prawicy - dalibóg - nie wiem.