niedziela, 9 kwietnia 2017

Henryk Sienkiewicz o polskim nacyonalizmie

Poniższy fragment tekstu Henryka Sienkiewicza funkcjonuje w Internecie jako "List Polaka do ministra rosyjskiego". Poszukiwanie potwierdzenia w źródłach nie da rezultatów powodując włożenie tego tekstu do szufladki fejków.

Tymczasem nie jest to żaden fejk, lecz fragment innego tekstu opublikowanego w tomie 35 Pism Henryka Sienkiewicza w roku 1912. Tytuł tekstu to Zjednoczenie Narodowe.

Poniżej podaję więcej fragmentów z tekstu, zaznaczając ten krążący dotychczas w sieci:

Stronnictwa muszą istnieć, albowiem stan przeciwny byłby możliwy tylko wobec ogólnej bezmyślności. Nikt też nie będzie się starał o zaprowadzenie jednego pasterza i jednej owczarni. Natomiast stronnictwa, bez względu na dzielące je różnice i barwy, mogą w pewnych doniosłych chwilach działać nie tylko w sposób zgodny i jednolity, ale wspólnie zorganizowany, a powinny działać tak zawsze w czasach wielkich grożących narodowi niebezpieczeństw i wobec olbrzymich zadań, które z natury rzeczy wymagają solidarności. [...]

Ażeby usunąć anarchię, trzeba zmienić dotychczasowy system rządowy w Królestwie, a biurokracya miejscowa broni go, jako swego stanu posiadania. Boi się ona browningów i zasłania się przed nimi wojskiem. Musi stać na dawnem, rusyfikatorskiem stanowisku, gdyż inaczej nie pozostawałoby jej nic innego, jak sobie pójść. Jeśli nawet cofa się chwilami przed prądem reform, czyni to z największym, na jakie się zdobyć może, oporem, niechętnie, nienawistnie, broniąc starego systemu piórami swych czynowników, a nawet i takich profesorów, dla których właściwsze byłyby posady policyjne, niż uniwersyteckie — bryzgając jadem i denuncyując społeczeństwo, któremu związała ręce, że obojętnie patrzy na bezład. [...]

Nie! Polski i jej interesów nie mogą bronić ani nasi dzisiejsi socyaliści, którzy jej głupio nienawidzą, ani anarchiści, którzy szarpią jej wnętrzności, ani wogóle poboczni synowie rewolucyi rosyjskiej i bratobójcy. Zeby bronić narodu, trzeba być z narodu i trzeba go kochać. Jest to jednym z warunków nie tylko uczciwej, ale i rozumnej polityki. [...]

Trzeba patrzyć zawsze na niezmienną wielkość idei, nie zaś na przypadkową małość niektórych jej wyznawców. Tylko nikczemne i złośliwe indywidua, lub absolutni głupcy mogą porównywać nacyonalizm polski z hakatystycznym nacyonalizmem niemieckim lub z czarnosecinnym rosyjskim. Nacyonalizm polski nie tuczył się nigdy cudzą krwią i łzami, nie smagał dzieci w szkołach, nie stawał pomników katom. Zrodził się z bólu, największej tragedyi dziejowej. Przelewał krew na rodzinnych i na wszystkich innych polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność. Wybuchnął i rozgorzał w niewoli, jako poryw ku wolności. Wypisał na swych chorągwiach najszczytniejsze hasła miłości, tolerancyi, oswobodzenia ludu, oświaty, postępu. [...]

Kto go inaczej pojmuje — płytko i źle go pojmuje; kto mu inaczej służy — błądzi. [...]

czwartek, 16 marca 2017

Józef Mackiewicz - o nacjonalizmie i fetyszu zgody

Przyjął się powszechnie sąd, że Sowiety, popierając często różne nacjonalizmy, zwłaszcza wśród ludów kolorowych, mają wyłącznie na celu podsycanie ich nienawiści do białych tzw. "imperialistów", aby tym ostatnim robić, gdzie można, trudności, a następnie samym tym łatwiej zagarnąć te kolonie. Oczywiście tak jest. Ale podsycając nacjonalizmy, bolszewizm toruje sobie drogę do tym łatwiejszego opanowania jednocześnie - mentalności tych ludów. Bolszewizm nie jest bowiem dziś pojęciem gospodarczo-socjalno-politycznym, a jest wynalazkiem psychologicznym przeistaczającym, a jak się to u nich mówi: "przekuwającym" wielotorowość ludzkiej indywidualności w jednotorowego robota. Powiadają, że nacjonalizm jest wrogiem bolszewizmu; owszem, ale - wyradzając się w ciasny nacjonalizm, właśnie przez swą ciasnotę działa, funkcjonuje na obrotach nieraz bardzo zbliżonych do bolszewizmu. W ten sposób mózg ludzki, raz już wdrożony do tego rodzaju obrotów myślowych, łatwiej poddaje się bolszewizacji, niż taki, który działa na obrotach szerokich, ogólnoludzkich ideałów wolności.

Na srebrnych monetach dawnej Rzeczypospolitej widniał napis po łacinie: "Dobro Republiki najwyższym prawem". Nie jest to slogan odpowiedni na dzisiejsze czasy, gdy cała ludzkość zagrożona jest niebezpieczeństwem niewoli sowieckiej. Szczególnie zaś nie może pasować do Polaków, z których znaczna część jest najlepszymi obywatelami Stanów Zjednoczonych, a nie przestaje być przez to dobrymi Polakami. To właśnie w Sowietach: dobro partii bolszewickiej jest najwyższym prawem...

Otóż wydaje mi się, że Polacy zbyt często zapominają o tym niezbyt fortunnym, a trochę niebezpiecznym sąsiedztwie sloganów... Nie! Najwyższym prawem nie jest dziś ani dobro Republiki, ani dobro partii, ale sprawiedliwość powszechna i ideały ogólnoludzkie! Dziś nie taka czy inna linia graniczna jest ważna, a ważne jest, żeby w tych liniach granicznych można było żyć jak człowiek, a nie jak żyją odarci z wolności osobistej i godności ludzkiej niewolnicy bolszewickiego systemu.

Dążąc do chwalebnej i rozumnej zgody, powinniśmy i na emigracji wystrzegać się narzuconej z góry jednokierunkowości myślenia, szablonowych wzorów i totalitarnej "jednomyślności". Powiedziałem: "... i na emigracji". Może raczej powinienem był powiedzieć: "zwłaszcza na emigracji", na emigracji, która jest protestem przeciwko niewoli m. in. także myślowej, narzuconej krajowi. Niechże tam w kraju wiedzą, że dyskutujemy i kłócimy się nawet, bo - mamy do tego prawo. Bo jesteśmy wolni i im też przywrócić chcemy nie żadne wypieczone z góry formułki i dyrektywy, ale wolność. Wolność myślenia i wolność wypowiadania się.

Dziennik Polski (Detroit) 1952 nr 126

wtorek, 7 lutego 2017

Józef Mackiewicz - Moda na bolszewicki wynalazek

Poniższy tekst Józef Mackiewicz opublikował w 1951 roku. Od tego czasu bolszewicki wynalazek stracił może na świeżości, ale nic nie stracił na skuteczności. Zwłaszcza, że kulturowa siła oddziaływania mody wsparta została przez sądownictwo różnych krajów, dając w efekcie zjawisko "politycznej poprawności", którego zalet nikomu chyba przedstawiać nie trzeba.


Józef Mackiewicz
Zawodowy antybolszewizm

[...] Kłamstwo jest naturalnym zjawiskiem, właściwym człowiekowi jako składnik jego psychiczno-fizjologicznego ustroju. Wskutek swojej niedoskonałości, człowiek nie może obejść się bez kłamstwa, czy to najbardziej niewinnego, pospolitego, wynikającego z uprzejmości, czy też odwrotnie - złośliwego, z wyrachowania. W sferze psychiki kłamstwo na naszej planecie jest takim samym naturalnym żywiołem, jakim w sferze fizycznej są, powiedzmy, powietrze czy woda. Kiedyś tam znaleźli się ludzie, którzy skierowali żywioł wodny w koryto, a pod strumień wody podstawili koło, ażeby wyzyskać jej naturalną moc. Bolszewicy wpadli na pomysł, by coś podobnego zrobić w sferze ludzkiego kłamstwa: koncentrując wszelkie kłamstwo, dotychczas będące w naturalnym obiegu, wykorzystują zebrany w ten sposób potencjał jak moc - oczywiście, nie dla młócenia zboża czy piłowania kłód, ale dla psychicznego otępienia i rozkładu mas ludzkich.

Wynalazek okazał się tak skuteczny, że doprowadził do gruntownych przemian w szeregu zjawisk życia ludzkiego, a więc: w dziedzinie znaczenia słów, pojęć, w obrazie rzeczywistości, bo te nagle, bez stosowania jakichś bardziej skomplikowanych forteli i bez hipokryzji, objawiły się na opak; czy też w dziedzinie umiejętności przeprowadzania dowodu, że białe jest czarne albo odwrotnie. Okazuje się, że kręcące się kolo bolszewickiego kłamstwa produkuje tyle energii dynamicznej, otumaniającej ludzki rozum, że nagle stało się dopuszczalne nieliczenie się ze zdrowym rozsądkiem w ogóle.

Oczywiście, można byłoby zrzucić bombę atomową ha tę sowiecką fabrykę kłamstwa, ażeby za jednym zamachem rozbić cały młyn w drobny mak, ale w sferze idei tylko prawda może być rzeczywistą bronią i stać się mocną podstawą wszelkiej walki antybolszewickiej.

Jaka to powinna być prawda? Prawda, jakkolwiek bardzo niedoskonała, ludzka prawda, może być tylko jedna. Prawda należy do tych kategorii ducha, których jakość zależy od ilości, czyli od tego, czy jest pełna. Pół prawdy bywa nie tylko połową arytmetyczną, ale często jest gorsze od kłamstwa. (W bolszewickim młynie niekiedy wysoko cenią tego rodzaju produkt: półprawdę.) Biorąc pod uwagę siłę bolszewickiego kłamstwa, za jego przeciwieństwo możemy uznać nie jakąkolwiek prawdę, ale tylko całą prawdę.

Ideał jest na razie za górami. Ale spróbujmy zrobić pierwszy krok na dalekiej, grząskiej drodze. Tym pierwszym krokiem powinno być przywrócenie suwerenności wolnej myśli, za pomocą wyrwania jej spod dyktatury sowieckiej "mody".

Dlaczego mówię o "modzie"? - Dlatego, że bryzgi, lecące spod koła sowieckiego kłamstwa dotarły dziś do najbardziej odległych zakątków kuli ziemskiej i spowodowały w dziedzinie społeczno-politycznej zjawisko podobne do tego, które paryska moda dokonuje w dziedzinie damskich strojów: niezależnie od tego, ładna czy szkaradna, podoba się czy nie podoba, pomstują na nią czy nawet protestują przeciwko niej (a zdarza się, że wykpiwają) - koniec końców, wszyscy się jej podporządkowują.

Oczywiście,  przeważająca większość ludzkości jest nastawiona przeciw roszczeniom  sowieckim, przeciw bolszewizmowi w ogóle. Ale zarazem, w jakiś niepojęty sposób, wystarczy, by Moskwa wymyśliła jakieś hasło, a natychmiast upowszechnia się ono nie tylko wśród zwolenników bolszewizmu, ale i wśród jego przeciwników. Tak ma się rzecz, na przykład,  z osławionym "antyfaszyzmem", z powszechnym równaniem "w lewo", z walką "o pokój" i innymi niezliczonymi sloganami. We wszystkich krajach ludzie wyłażą dziś ze skóry, żeby pokazać, że są największymi antyfaszystami, najprawdziwszymi socjalistami, najgorętszymi zwolennikami pokoju itd., itd. Byłych "SS" wsadzają do więzienia, choćby ci wyrzekali się swojej przeszłości, gdy tymczasem, odwrotnie, być byłym bolszewikiem jest raczej wygodnie w zachodnim społeczeństwie, jak gdyby nie było wiadomo, że nazizm był tylko krótkotrwałą i nieudaną próbą naśladowania bolszewizmu. Ludzie, którzy otwarcie mówią, jak szkodzili własnej ojczyźnie, będąc w przeszłości na usługach Moskwy, są teraz darzeni szacunkiem, a zarazem znam na przykład przypadek niedopuszczenia pisarki, która spędziła lata w sowieckich łagrach koncentracyjnych, do kręgu działaczy antysowieckich z jednego jedynego powodu, że mąż jej był kiedyś urzędnikiem policji, zresztą bestialsko zamordowanym przez bolszewików. Współpraca z bolszewikami i pomoc, okazywana armii czerwonej w minionej wojnie, stanowią wciąż jeszcze pewnego rodzaju dyplom politycznej prawomyślności, a tylko na mocy tego dyplomu pozwala się osobom mogącym go przedłożyć na wiele rzeczy, które są zabronione innym.

Utkwiła mi w pamięci publiczna wypowiedź marszałka Mannerheima po wojnie. Człowiek, którego imieniem nazwano pierwszą w Europie linię obrony od bolszewizmu, w latach 1939-40 nieomal bożyszcze słabych i bezbronnych narodów Europy Wschodniej, uznał za wskazane opowiadać o swoich kłótniach z Hitlerem, o swojej wrogości wobec Niemców, prawie słowem nie wspominając ani o swojej bohaterskiej wojnie z bolszewikami, ani o bolszewickim zagrożeniu. Z powodu małoduszności, czy dla dogodzenia panującej modzie? Powiadają "tego wymagała taktyka polityczna". Od tamtych czasów dużo się zmieniło, ale cóż, rok mija za rokiem, a nowej polityki nie widać zza starej taktyki, tak jak bywa, że nie widać lasu zza drzew!

Nadszedł czas, by wyjść z błędnego koła, zakreślonego przez drugą wojnę światową. Nie wiem, czy nastąpi trzecia, ale w każdym razie przyszłość zażąda nowych pozycji wyjściowych. Czas odrzucić modne okulary, za którymi cały świat udaje, że nie widzi i nie wie, kto pierwszy stworzył obozy koncentracyjne, gdy jeszcze o Dachau i Oświęcimiach mowy być nie mogło, oraz potworne jarzmo, w którym jęczą narody Europy Wschodniej, a które zagraża wszystkim narodom świata.

Charakteryzując zatem "zawód" antybolszewika jako jeden z najbardziej na świecie sprzyjających człowiekowi i prawdzie, wskazane byłoby dodać do jego zalet odwagę realizacji. Wydaje się, że odwaga nie jest czymś aż tak trudnym, jak sądzą niektórzy. W każdym razie - nie w naszych warunkach, gdzie przecież nie ma ani Gestapo, ani MGB. Wystarczy tylko mniej oglądać się na tłum, mniej bać się tego tłumu politycznych frantów, ubranych według wciąż jeszcze obowiązującej, ale przestarzałej mody.

Frankfurt nad Menem, 1951

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Józef Mackiewicz - Dym bez ognia

Tekst poniższy Józef Mackiewicz opublikował w roku 1952, w Dzienniku Polskim wydawanym w Detroit. Tekst nie tylko nadal jest aktualny, ale pozwala sobie uzmysłowić siłę woli, która wydaje się być niepokonana, gdy postanowi nie przyjmować do wiadomości pewnych aspektów rzeczywistości. Opisywany wynalazek stosowany jest przecież do dzisiaj, zarówno w Gruzji 2008, na Ukrainie, a w mniejszej skali także przez naszych rodzimy bolszewików grzmiących o "pełzającym totalitaryzmie" i "niszczeniu demokracji".

Józef Mackiewicz
Dym bez ognia

Nie może być większego błędu w polityce, jak fałszywa ocena wroga. Wszelkie wpadanie w szablon, łatwizny, mierzenie przestarzałą miarą, jest błędem nie tylko w stosunku do chwili bieżącej, ale stanowi niebezpieczeństwo dla dorastającego pokolenia, przez narzucanie mu skostniałej "szkoły politycznej", zdezaktualizowanej już dawno.

Podobnie ma się rzecz, gdy z maniackim uporem chcemy we współczesnym bolszewizmie widzieć wyłącznie przejawy starego, rosyjskiego imperializmu, a nie chcemy dostrzegać form i metod zupełnie nowych, jakimi się ten bolszewizm posługuje.

Tymczasem dokonał on szeregu, po prostu ciekawych wynalazków w dziedzinie psycho-politycznej, o jakich się nie śniło nawet naszym ojcom i dziadom, o jakich nie śmiał marzyć żaden z dotychczas znanych samowładnych, autokratycznych czy nawet totalitarnych policyjnych ustrojów.

Z tego szeregu chciałbym wymienić tu jeden, może najbardziej charakterystyczny. Jest to wynalazek, który można nazwać "dymem bez ognia". Znane jest bowiem powszechnie przysłowie "nie ma dymu bez ognia". Przysłowie to ma znaczyć, że jeżeli się coś dzieje, coś mówi o kimś, czy o czymś, powtarza uparcie i to nawet w wypadku, jeżeli rzecz okazuje się w końcu nieprawdziwa, można się doszukać jakiejś przyczyny, jakiegoś powodu, czy chociażby małej w tym cząsteczki prawdy, właśnie tego ognia, tlejącego może nikłym płomieniem, ale stanowiącego źródło - dymu, który się rozpowszechnia. Przysłowie jest stare i bardzo znane, co świadczy, że dotychczas ludzie nie mogli istotnie doszukać się dymu bez ognia.

Otóż bolszewicy tego wynalazku dokonali

W dotychczasowej praktyce, gdy ktoś chciał dopuścić się jakiegoś politycznego czynu, bazowanego na stuprocentowym łgarstwie, uciekał się do tzw. prowokacji. Prowokacja jest rzeczą starą jak świat. Prowokacja była dotychczas niezbędna dla stwarzania tego właśnie "ognia", gdzie go nie było, czyli ognia sztucznego, ażeby można było następnie rozdmuchać zeń dym w oczy. Taką metodą prowokacji posługiwały się najczęściej państwa o policyjnym reżymie starego typu. Hitler, który z całym swym totalizmem nie dorósł nawet do pępka totalizmowi sowieckiemu, też nie potrafił wydostać się ponad stare formy. Na przykład, gdy przygotowywał napaść na Polskę, uzbrajał jakichś drabów, przebierał w mundury polskie, kazał im strzelać i hałasować na granicy, a nawet "wdzierać się na terytorium niemieckie", jak to miało miejsce na przykład z rzekomym napadem na niemiecką radiostację w Gliwicach, itd. Jednym słowem, prowokacja wymaga pewnego trudu, zabiegów, starań, mniej więcej sprytnie obmyślonej akcji, opłaconych agentów itp. pozorów

Otóż wydaje mi się, że gdy używamy często zresztą zwrotu "prowokacja sowiecka", nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, co mówimy. Sowiety doszły do takiego stopnia totalitarnego rozwoju, w którym prowokacja staje się zbędna. To znaczy, doszły do zupełnego zlekceważenia pozorów. W Sowietach, gdy chcą kogoś aresztować, deportować masowo, dokonać jakiejś presji, bynajmniej nie potrzeba używać agenta, który by na przykład zaczął prowokacyjnie strzelać. Po raz ostatni zastosowano ten przestarzały system, gdy zamordowano Kirowa, i pod tym pretekstem, pod tym pozorem rozpoczęto straszliwą czystkę. Dziś sowiecki system doszedł do przekonania, że nawet pojedynczy strzał jest zupełnie niepotrzebny. Wystarczy tylko powiedzieć, oświadczyć, że ktoś strzelił. Pozory są zupełnie zbędne. Kłamstwo w Sowietach doprowadzone jest do tego stopnia rozwoju i rozpowszechnienia, że i tak nie ma najmniejszego znaczenia najmniejszy pozór prawdy, gdyż nikt go nie będzie śmiał sprawdzać. Więc po co? Po co on potrzebny? Cokolwiek zdecyduje się na Kremlu, staje się nienaruszalnym kanonem. Cokolwiek się powie, jest święte. W takich warunkach uciekanie się do starych, "burżuazyjnych" metod prowokacji jest pozbawione celu.

Wydaje się, że jest to trochę za proste, by stać się godnym miana wynalazku. Właśnie najgenialniejsze wynalazki są najprostsze. Legendarne "jajko Kolumba" tylko dlatego przetrwało wieki, że było - takie proste. Podobnie prawie genialny jest wynalazek, który nagle olśnił panów z Politbiura moskiewskiego: "przecież w naszym systemie możemy powiedzieć wszystko!" Tak jest, wszystko, cokolwiek się zechce.

W roku 1939 powiedziano, że mała trzymilionowa Finlandia dokonała agresji i napadła na 200-milionowy Związek Sowiecki... No i cóż? I - nic. W sześć miesięcy później powiedziano, że trzy maleńkie, bezbronne państwa bałtyckie szykują napaść na Związek Sowiecki... Nie uciekano się przy tym do żadnej prowokacji. Po prostu powiedziano i koniec. To wystarczyło. To jest niesłychanie proste. Na tej samej podstawie odbywają się wszystkie procesy: mówi się oskarżonemu, co ma mówić i ten, pod wpływem takiej czy innej metody do niego zastosowanej, mówi. Mówi wszystko, co trzeba, aby było powiedziane.

Naturalnie na Zachodzie, ludziom, którzy nie znają, którzy nie widzieli nigdy systemu sowieckiego, trudno jest zrozumieć działanie tego idealnie uproszczonego mechanizmu. Mogę ich zapewnić, że działa bezbłędnie.

Niedawno wyszła nowa encyklopedia sowiecka i prasa angielska zastanawia się: "Czyżby to było możliwe, żeby czytelnik sowiecki mógł wierzyć w to wszystko, co tam napisano o Anglii?!..." Zastanawiając się w ten sposób, prasa angielska nie rozumie, że to nie ma żadnego znaczenia, czy on wierzy, czy nie wierzy, podobnie jak trzynaście lat temu nie miało żadnego znaczenia, czy kto na globie ziemskim uwierzy, że Finlandia dokonała agresji na Sowiety...

Identycznie ma się dziś rzecz z "zarzutem", że Amerykanie bombardują Koreę bombami bakteriologicznymi. Zarzut jest więcej niż śmieszny, jest zwykłym nonsensem. Nie wierzy temu w ogóle nikt. Ale tylko ktoś, kto nie zna systemu sowieckiego, stanie zdumiony, gdy się przed nim rozłoży gazety sowieckie wszystkich języków, w tej liczbie wychodzące po polsku w Warszawie: "Zbrodniarzy pod sąd narodów świata!" - "Pod pręgierz amerykańskich morderców!" - "Położyć kres zbrodniom!" itd. Oto są mniej więcej tytuły pokrywające pierwsze stronice tych gazet. "Hańba imperialistycznym ludobójcom. Potężny wiec protestacyjny w Warszawie!" - A dalej: "Napływają protesty: najróżniejsze prezydia związków, uczonych, Ligi Kobiet, muzyków, aktorów, straży ogniowej itd." Jednocześnie ani jeden strażak, ani jeden aktor i ani jeden uczony nie wierzy, żeby to była prawda!

Ja osobiście nie wierzę również, aby bolszewicy w Korei rzucili chociaż jedną bombę bakteriologiczną, dla upozorowania tego niesłychanego oszczerstwa. Po prostu: powiedzieli i - koniec. Przecież i tak nikt ze Szczecina, Torunia czy Warszawy nie pojedzie sprawdzać. Nie pojedzie też w tym celu nikt z Moskwy. Ba, nie pojedzie też nikt z Pekinu! Nikt taki, kto mógłby obiektywnie sprawdzić. A więc...

A więc pewnego dnia równie dobrze Sowiety mogą postawić "zarzut", że na przykład Prezydent Stanów Zjednoczonych jada na obiad kotlety z ludzkiego mięsa... I tak samo prasa sowiecka od Władywostoku po Berlin, od Szanghaju po Murmańsk będzie to powtarzać na pierwszych stronicach. Dlaczego tego już nie piszą? Bo im w tej chwili nie jest potrzebne. Jutro mogą napisać. Dlatego wszelkie tłumaczenie się, wyznaczanie komisji, odpieranie zarzutów itp. jest rzeczą nie tylko zbędną, ale, moim skromnym zdaniem, nawet szkodliwą. Kto się tłumaczy, ten się oskarża... Ludzie na Zachodzie nie znający jeszcze wynalazku "dymu bez ognia" mogą przypuszczać, że jednak... może... cośkolwiek... przypadkiem... ale "coś" w tym musi być prawdy.

Nie ma nic.

W Paryżu toczy się w tej chwili proces, wytoczony przez szereg działaczy emigracyjnych różnych narodów komunistycznemu pismu o oszczerstwo. Z polskiej strony występuje płk Kowalewski. Powołał on kilku świadków, między innymi gen. Bór-Komorowskiego itd. Prasa reżymowa przy tej okazji nie nazywa gen. Bora inaczej jak "zdrajcą", "agentem Gestapo". Nie należę osobiście do wielbicieli gen. Bora, raczej przeciwnie. Ale wyczytanie steku połajanek, ordynarnych bzdur, fantastycznych oskarżeń na najniższym poziomie, nie tylko nie ma żadnego celu, ale przede wszystkim - nudzi. Adwokaci komunistyczni "zarzucają" gen. Borowi, że był wrogiem Sowietów. A on, przeciwnie, "broni się", przytaczając niezbite fakty, że dopomagał w czasie wojny Sowietom do zwycięstwa. To nie ma żadnego sensu. Z bolszewikami nie można się licytować, bo ich się nie przelicytuje. A po drugie - nie ma się też czym chwalić... Już czas najwyższy odżegnać się od starych błędów. Inaczej zatchniemy się wszyscy w sowieckim... dymie.

Dziennik Polski (Detroit) 1952 nr 81

wtorek, 15 listopada 2016

Marsz jako radosna afirmacja Niepodległości

W kontekście kolejnego Święta Niepodległości proponuję zadać sobie kilka pytań.
  • Co sprawia że najliczniejsza manifestacja niepodległościowa w stolicy to manifestacja faszystów, ksenofobów, szowinistów i rasistów?
  • Co sprawia, że jest ona przynajmniej 7 razy liczniejsza niż jakakolwiek inna?
  • Czy faktycznie spoiwem tej największej manifestacji są szowinistyczne i rasistowskie hasła?
  • Czy to możliwe aby w polskiej kulturze tolerancji i pluralizmu (wszak gdzie 2 Polaków tam 3 zdania przecież) aż taką popularność zdobyły totalitarne hasła oparte na nienawiści? Czy może jednak istnieje jakieś pęknięcie komunikacyjne i prawdziwe przyczyny są jednak inne?
  • A może to właśnie sprzeciw wobec szowinizmu i rasizmu establishmentu jest źródłem tak wielkiej popularności tego marszu?

Tymczasem zarówno w publikacjach jak i w dyskusjach między znajomymi, zamiast pytań i prób odpowiedzi, mamy tradycyjne już obelgi i plemienne "odżegnywanie się od":

"Bieg niepodległości - TAK. Marsz nacjonalistów - NIE."

Taki komunikat umieścił pod swoim zdjęciem pewien znajomy, dumnie prezentując medal ukończenia biegu. Ktoś inny zapytał, jak by określić kogoś, kto by napisał "Marsz Niepodległości - TAK. Marsz bolszewików - NIE", ale pytanie pozostało bez odpowiedzi...

Często powraca ten motyw niewybrednego akcentowania odcinania się od największej manifestacji w dniu Święta Niepodległości. Odcinanie, które przecież  nie jest dziwne, wszak w demokracji normalne są różne stanowiska, które w różny sposób ze sobą dyskutują, wypracowując consensus. Dziwne w tych płomiennych deklaracjach zwolenników wolności i demokracji są tęsknoty za czasami panowania różnego rodzaju totalitaryzmów. Kwintesencją ich jest fragment tekstu innego znajomego:

"Marzy mi się 11 listopada jako to święto, które łączy cały Naród a nie dzieli nas sztucznie na plemiona wg przynależności partyjnej, wyznaniowej, czy sympatii do tej czy innej stacji telewizyjnej."

I w komentarzu podczas dyskusji pod wpisem stwierdza kategorycznie:

"Kwestii, której zaakceptować nie mogę, to że wspomniany marsz współorganizuje ONR, z którego rasistowskimi hasłami i programem nie mogę się zgodzić. Dla mnie uczestniczenie w tym konkretnym marszu jest w jakimś sensie wsparciem dla ONR"

Po roku nowej władzy nie mam wątpliwości, że dzisiaj podstawowe wolności są naprawdę realne i nieskrępowane. Różne grupy mają dostęp do różnych mediów. Na legalne manifestacje nie są nasyłani policyjni tajniacy w kominiarkach rzucający kamieniami. Nikt nie pali policyjnych budek strażniczych. Opozycyjne manifestacje trwają sobie bez policyjnych szykan i bez aresztowania organizatorów wracających wieczorem do domu. Za poprzednich rządów była to norma, jednak to istnienie ONR jest, wtedy i obecnie, jedną z głównych bolączek i źródeł trosk nowoczesnego i postępowego inteligenta.

Nie chcę wchodzić w rozważania na ile rasistowska czy faszystowska jest deklaracja ideowa ONR, tym bardziej, że byłoby to przystąpieniem do nurtu, który Slavoj Żiżek nazywa "przemieszczonym rasizmem". Muszę jednak stwierdzić, że zarzut organizowania Marszu Niepodległości przez m.in. ONR jest cokolwiek nietrafiony. Po pierwsze każdemu marszowi można zarzucić udział sił czy to bolszewicko-agenturalnych (KOD) czy wręcz terrorystycznych (antifa), zatem czepianie się akurat ONR trąci o hipokryzję. Po drugie nawet jeśli ONR ma w programie elementy trudne do zaakceptowania, to rozciąganie zarzutów na całość zjawiska, jakim jest coroczny Marsz Niepodległości, jest po prostu nieuczciwe.

Być może formuła Marszu Niepodległości jest właśnie propozycją najbardziej szeroką i najbardziej łączącą tak wiele różnych i czasem wręcz przeciwstawnych środowisk. Formuła radośnie jednocząca wokół niepodległości, czego nie są w stanie zakłócić nawet wyskoki przypisywane następnie "faszystom z ONR". (Podobnie zresztą nie są wstanie zakłócić radosności alternatywnych zgromadzeń transparenty o strzelaniu do Kaczora, czy bicie bejsbolami samotnych chłopców z polskimi flagami przez bojówki antify.) Formuła Marszu Niepodległości okazuje się na tyle atrakcyjna, że niepokoi nawet międzynarodowe gremia "postępowych demokratów i liberałów" które postęp, demokrację i liberalizm mają tylko w nazwie (jak od zarania różne organizacje komunistyczne w nazwie walczące o te wartości plus jeszcze oczywiście o "światowy pokój").

Nie wiem doprawdy dlaczego te dziesiątki organizacji, stowarzyszeń i grup znajomych idąc pod hasłami w rodzaju "Polacy dla Polski", czy "Polska bastionem Europy" mieli by być traktowani jako wspierający przedwojenne getta ławkowe tylko dlatego, że w pracy organizacyjnej biorą udział osoby należące do stowarzyszenia o nazwie nawiązującej do przedwojennego ONR. To nie jest marsz ONR czy Młodzieży Wszechpolskiej, to jest Marsz wszystkich Polaków afirmujących niepodległość swojego państwa. I ta afirmacja jest jego spoiwem. Popularność tego konkretnego marszu nie jest przejawem poparcia dla ONR lecz raczej efektem ideologicznego zamknięcia propozycji alternatywnych.

Nie sądzę, aby fanatyczni zwolennicy imprez organizowanych podczas Święta Niepodległości w kontrze do tego największego Marszu uświadomili sobie realny charakter swojego nastawienia i przyczyny popularności zjawiska, które ich "martwi i niepokoi". Warto jednak by pozostali, zarówno zaangażowani uczestnicy jak i postronni obserwatorzy, umieli nazwać to zjawisko wspólnie przeżywanej radości z odzyskanej niepodległości.

poniedziałek, 21 września 2015

Petra Laszlo czyli dziennikarskie standardy

8 września 2015 roku Petra Laszlo, węgierska dziennikarka podczas starć pomiędzy węgierską policją a uchodźcami niedaleko miejscowości Roeszke na południu kraju zaczęła kopać biegnących uchodźców. Kopnęła też mężczyznę z dzieckiem na ręku, który stracił równowagę i upadł na trawę.

Za chwilę wydawałoby się, że wszystko jest jasne: dziennikarka pracowała dla prawicowej telewizji N1TV. To bardzo ważny zlepek: na faszystowskich Węgrzech prawicowi dziennikarze nie tylko nie są obiektywni (co oczywiste), ale są wręcz agresywni, posuwając się do przemocy, by kreować rzeczywistość.

Już 10 września można było się dowiedzieć, że kopnięty mężczyzna to
Osama Al-Ghabad, znany w Syrii piłkarz i trener pierwszoligowej drużyny Al-SC Fotuwa z miasta Dajr az-Zaur, członek lokalnych władz syryjskiego Związku Piłki Nożnej. Brał udział w protestach przeciw reżimowi Asada, za co wsadzono go do więzienia, gdzie był torturowany. Gdy jego miasto zajęli bojownicy Państwa Islamskiego, uciekł z żoną i trójką dzieci do Turcji. W tureckim obozie uchodźców wciąż przebywają żona Al-Ghabada i dwójka jego dzieci, w tym ranny w czasie syryjskiej wojny syn. On sam natomiast przedostał się z innym synem na Węgry - i właśnie tu padł ofiarą Petry László. "Uciekł przed przemocą i spotkała go przemoc" - głosi hasło na stronie syryjskich uchodźców na Facebooku.
Jaki piękny obrazek, chyba wszyscy widzieli zdjęcia uśmiechniętego trenera ze słodko wyglądającym dzieckiem. Pan znalazł schronienie w Hiszpanii, fotografuje się z Cristiano Ronaldo, tymczasem informacja podana 20 września przechodzi na razie bez echa:
Syryjski imigrant, który został podcięty przez węgierską operatorkę kamery, zaangażowany w wymordowanie Kurdów w powstaniu w Qamishlo" - poinformował na Twitterze "Duhokpost" z Kurdystanu. - Kurdyjskie źródła mówią, że był on również członkiem Frontu Al Nusra (syryjski odłam Al-Kaidy) przed opuszczeniem Syrii.

Na portalu gazeta.pl czy tvn24.pl brak oczywiście jakichkolwiek informacji na temat tego fragmentu życiorysu pierwszoligowego syryjskiego trenera, choć terrorystyczne zaangażowanie danej osoby ma jednak wpływ na ocenę faktu swobodnego przebywania w Europie. Na portalu niezalezna.pl brak informacji, że Syryjczyka skopała prawicowa dziennikarka... Jeśli jednak ktoś miałby ochotę podnieść to drugie przemilczenie jako zarzut albo usprawiedliwienie przemilczenia pierwszego, to po pierwsze przemoc jest przemocą i nie ma znaczenia jakie sympatie ma agresor, czyż nie? Po drugie jest jeden mały szkopuł: w przeciwieństwie do kierownictwa np. Polsatu, kierownictwo stacji N1TV natychmiast jeszcze tego samego dnia zwolniło dziennikarkę zaznaczając że takie zachowania są niedopuszczalne.

sobota, 15 marca 2014

Rozmontowanie Galacji

Czy chcesz, żebym ci przedstawił mój scenariusz?

—    Bądź tak dobry.

Rozmawiali, jak w czasach szkolnych, śmieszną mieszanką rosyjskiego i francuskiego. Divo bawił się wymawianiem słów francuskich jak gdyby były to słowa rosyjskie i na odwrót.

—    To ma być, rozumiesz, fikcja polityczna. Załóżmy, że istnieje sobie pewien kraj, a w nim Konfederacja Nieokreślonych Komun, KNK, która pragnie uszczęśliwić cały świat własnym programem politycznym. Załóżmy teraz inny kraj, zajmujący ważną pozycję strategiczną, bez którego nie da się zrealizować tamtych planów. To, powiedzmy, Galacja. Na przestrzeni pięćdziesięciu lat KNK finansuje, faworyzuje i obsypuje komplementami partię konfederatów Galacji, popychają i tak dalej. Galaci jednak, chociaż lekkomyślni, nigdy nie oddają na konfederatów w wyborach więcej niż 15% głosów. Także i inne czynniki sprawiają, że ich popularność spada z roku na rok.

—    Jakie czynniki?

—    Usunięty z KNK pisarz ujawnia zbrodnie panującego tam reżimu. Prawdę mówiąc nie obwieszcza niczego nowego, ale udaje mu się znaleźć posłuch, i to się liczy. Pewna grupa filozofów, do niedawna konfederackich, przechodzi z lewa na prawo. Sytuacja międzynarodowa zmusza KNK do interwencji zbrojnych w wielu punktach kuli ziemskiej, co szokuje głupców. A głupcy zawsze są w większości. Krótko mówiąc z 15% spada się do 14%, do 13%. Przywódcy KNK zdają sobie sprawę, że konfederaci nie odniosą nigdy sukcesu w Galacji, jeśli będą funkcjonowały mechanizmy demokratyczne.

—    Co wtedy?

—    Wtedy mądre głowy w KNK przygotowują takie oto posunięcie. Stawiają na czele partii konfederatów w Galacji kogoś, kto przypomina klowna w ataku złości i kto po każdym występie w telewizji jeszcze bardziej nadwyrężą popularność swojej kliki. Jesteśmy już przy 12%, przy 11, przy 10 i pół. Efekt jest podwójny. Z jednej strony burżuje, którzy do niedawna drżeli ze strachu przed konfederatami, teraz śmieją się z nich. Z drugiej strony gwałtownie zwyżkują akcje innej partii lewicowej, nazwijmy ją synkretyczną. Jak wiesz, w psychologii myślenie w kategoriach nieokreślonych, konfuzyjnych, stanowi pewien gatunek myśli synkretycznej. Zbliżają się wybory. By mieć całkowitą pewność, że odchodzący prezydent nie zostanie ponownie wybrany, KNK ogłasza, iż popiera jego kandydaturę. Wprowadza to zamieszanie i kandydat synkretystów triumfalnie obejmuje władzę.

Powiedzmy, że nazywa się Puszkin, ten nowy prezydent. To awanturnik średniego szczebla. Mało o nim wiadomo poza tym, że od czasu do czasu finguje zamachy przeciwko sobie. Gdy tylko obejmuje swój urząd, co czyni? Ułaskawia zabójcę policjanta. Naiwniaczki z prawicy zacierają ręce: Puszkin wszedł w konflikt z policją. Nie rozumieją jednak, że każda zniżka morale policji destabilizuje republikę i przez to jest na rękę wywrotowcom. Druga akcja Puszkina — wymieniam je w kolejności, w jakiej przychodzą mi na myśl, nie według żadnej hierarchii — w sytuacji, gdy synkretyści dysponują większością absolutną, a konfederaci dostali minimalną ilość głosów, polega na zaproszeniu do gabinetu czterech ministrów konfederackich. W ten sposób, pod pretekstem, że uciszy to konfederatów, ich partia zostaje zrehabilitowana. Myślę, że doceniasz elegancję tego posunięcia.

Oto ugrupowanie polityczne, które dotychczas uchodziło za jednocześnie poważne i bardzo groźne, zostało ośmieszone, tak że straciło obie te właściwości. Tymczasem Puszkin przywrócił mu pierwszą z nich, lekceważąc wolę 90% Galatów. Niech żyje demokracja. Puszkin posuwa się jeszcze dalej: uderza w tony patriotyczne i doprowadza do znacznego ochłodzenia stosunków z KNK. Nie myśl jednak, że stanowiska w rządzie, które ofiarował konfederatom, były kluczowe, sprawy wojskowe czy wewnętrzne, nie, to by przecież zaalarmowało opinię publiczną. Nie, nie, portfele ministerialne, które im się dostały całkiem niewinne, tyle że znalazło się pośród nich Ministerstwo Transportu, a wiadomo, że podczas kryzysu transport ma decydujące znaczenie.

Także i trzecie z kolei posunięcie Puszkina wydało mi się bardzo znamienne, chociaż dotyczyło jedynie terminologii. Widzisz, Galacja posiadała wydajny system administracyjny, który składał się z powszechnie szanowanych urzędników zwanych pretorami. I oto Puszkin nie tylko ogranicza ich uprawnienia, co już sprzyja destabilizacji kraju, ale także nadaje im inny tytuł, typowo konfederacki i nie lubiany przez społeczeństwo. Będą się odtąd nazywali inkwizytorami.

Dalej, w sytuacji gdy dwie trzecie Galatów domagają się utrzymania kary śmierci, synkretysta Puszkin znosi ją, gwałcąc otwarcie wolę ludu. Jaki z tego pożytek? Osłabienie autorytetu władzy. Nikt tego nie widzi, gdyż Puszkin sam reprezentuje władzę, a przynajmniej w pewnym przejściowym okresie.

Akcja numer pięć, jeśli dobrze liczę. Od dawna istniał w Galacji trybunał ścigający przestępstwa przeciwko państwu, to jest przeciwko społeczeństwu. Łatwo zgadnąć, że nic nie wydawało się Puszkinowi pilniejsze niż zniesienie tej instytucji.

Numer sześć: galetka, pieniądz Galatów, osiągnęła godną pozazdroszczenia stabilność. Oczywiście, Puszkin dewaluuje ją, wbrew interesom Galatów i konwencjom, zawartym z sąsiadami.

Numer siódmy i na razie ostatni... Ach, to posunięcie najbardziej może zapłodnić wyobraźnię pisarza. Puszkin rozmyślnie sabotuje galacki przemysł nuklearny i to nie dlatego, żeby rozbroić naród, jako że otwarte wojny stały się niemożliwe, ale po to, by wydać Galację na łaskę i niełaskę KNK. Jednocześnie KNK widzi korzyści w sprzedaży Galacji nadwyżek swego gazu i raduje ją fakt, że będzie mogła przykręcać kurek energii kraju, o którego strategicznym położeniu w skali światowej już ci wspomniałem. To ostatnie posunięcie, mój drogi — Divo powiedział: mój drogi — można śmiało uznać za przyczynę ostateczną, jak to nazywali filozofowie, całego tego manewru.

No i jak, Alek, chociaż ty nie jesteś Alioszą, a ja troszkę zostałem Iwanem, jak ci się podoba mój projekt powieści?

Aleksander odpowiedział mu cichym głosem:

—    Powieści, w których nie pojawia się bohater, źle się sprzedają, Divo.

Divo wybuchnął śmiechem:

—    Ty nic nie zrozumiałeś! Moim bohaterem jest Puszkin!

Wypijmy za Puszkina! Za Puszkina, którego czytelnik poznaje już w dzieciństwie, w krótkich spodenkach, z którym się utożsamia, o którego się lęka. Odwiedza z nim groby przodków, poznaje jego predylekcje w dziedzinie kwiatów i w dziedzinie seksu, razem z nim przeżywa upokorzenia operacji chirurgii plastycznej i inkasuje niewielkie gratyfikacje pochodzące z byłych kolonii, i wreszcie razem z nim wtrąca Galację w otchłań kiereńszczyzny, z której nie ma wyjścia.

Śmiejąc się i pijąc Divo patrzył jednocześnie w piwne oczy Aleksandra i próbował odczytać ukrytą w nich myśl.

—    Chcesz więc powiedzieć — Aleksander mówił powoli i z namysłem — że Puszkin jest "kretem"?

—    Zdaje się, że we Francji używa się tradycyjnie określenia "łódź podwodna".

Fragment pochodzi z książki:
Vladimir Volkoff, Montaż, Wydawnictwo Christianitas, Warszawa 2006