wtorek, 29 listopada 2011

Kara śmierci nie usprawni działania sądów

Tocząca się od kilku dni kolejna dyskusja o karze śmierci byłaby całkowicie zrozumiałym tematem zastępczym, gdyby nie była zainicjowana przez partie opozycyjną. Pomijając motywy inicjatorów, warto może jednak zwrócić uwagę na to, co naprawdę przeszkadza w utrzymaniu poczucia bezpieczeństwa uczciwego obywatela w polskim państwie. Nie wysokość kary bowiem, ale jej nieuchronność jest czynnikiem najbardziej odstraszającym potencjalnego przestępcę. Tym co likwiduje poczucie bezpieczeństwa i podtrzymuje poczucie zagrożenia jest brak skuteczności prokuratorów oraz nierówne traktowanie obywateli przez wymiar sprawiedliwości.

Większość z nas, na przysłowiowych imieninach u bliższej lub dalszej ciotki, usłyszeć może kilka rodzinnych przykładów opieszałości czy wręcz niechęci do działania aparatu ścigania przestępców. Zamiast przykładów potocznych warto może jeszcze raz przytoczyć niektóre z tych najgłośniejszych na całą Polskę. Prokurator Andrzej Witkowski dwa razy był odsuwany od śledztwa w sprawie śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. A jest to przecież jednen z najlepszych specjalistów od spraw zabójstw. W prokuraturze pracuje od roku 1978. - To znakomity śledczy, potrafi rozwiązywać najtrudniejsze zagadki kryminalne - nawet te, w których wydaje się, że nie ma już szans na ustalenie sprawców - mówi Piotr Zając - niegdyś przełożony Witkowskiego w lubelskim IPN. - A przy tym zupełnie apolityczny, nigdy nie należał do partii, w czasach PRL nie prowadził śledztw przeciwko działaczom opozycji. Przez prawie 30 lat pracy Witkowski nie przegrał ani jednej sprawy. Ani jednej i być może dlatego właśnie sprawę Popiełuszki po prostu mu zabrano. Prokurator Witkowski wyspecjalizował się w sprawach o zabójstwa. Eliminował zabójców z życia publicznego. Jego śledztwa w IPN zakończyły się wyrokami dla zbrodniarzy z SB i UB. (źródło) Innym przykładem jest sprawa zabójstwa Olewnika, którego trzech zabójców najpierw wiesza się w celi, byśmy następnie zostali uraczeni odgrzaniem hipotezy o samouprowadzeniu. Wypuszczenia Edwarda Mazura, by następnie bezskutecznie starać się o jego ekstradycję w sprawie zabójstwa Marka Papały - szkoda nawet komentować.

Jeśli chodzi o nierówne traktowanie obywateli, wystarczy podać dwa przykłady działań, całkowicie niszczących zaufanie do państwa. Pierwszym jest ewidentna i bezdyskusyjna sprawa obywatela Daniela Kloca przeciwko policjantowi Andrzejowi Czajce. Obywatel skopany na ulicy przez funkcjonariusza zostaje natychmiastowo ukarany trzymiesięcznym więzieniem, zaś sadystyczny funkcjonariusz państwa zostaje jedynie zawieszony w czynnościach. Inny przykład diametralnie różnego traktowania to przypadek sześciomiesięcznego już aresztu Piotra Staruchowicza w kontekście niemal natychmiastowego zwolnienia za kaucją Gromosława Czempińskiego i pozostałych pięciu podejrzanych w sprawie. Oskarżeni o łapówki przekraczające milion złotych uzyskali możliwość odpowiadania z wolnej stopy po wpłaceniu kaucji w wysokości miliona złotych czyli równowartości prawdopodobnej łapówki. Gdyby prawo stosować jednakowo dla wszystkich obywateli, Piotr Staruchowicz powinien wyjść na wolność za kaucją o równowartości chińskich klapek i ręcznika.

Jak obywatele mają się czuć bezpiecznie, gdy na widok policyjnego munduru człowiek ma ochotę przejść na drugą stronę ulicy w obawie o bezzasadne szykanowanie? Jak ma się rozwijać przedsiębiorczość, jeśli sukces oznacza albo wizytę smutnych panów z kijami bejsbolowymi, albo smutnych panów z legitymacją urzędu skarbowego, jak w przypadku Kluski? Jaką skuteczność może mieć walka z korupcją jeśli podejrzani o korupcję wychodzą na wolność za poręczeniem nie przekraczającym jednorazowej łapówki? Jak nie myśleć o samosądach, gdy skuteczni prokuratorzy są degradowani, zaś niektóre kryminalne sprawy pozostają niewyjaśnione bynajmniej nie z powodu braku dowodów?

To są realne problemy i przyczyny panowania przestępczego świata. Nawiązując do słynnego powiedzenia Czesława Bieleckiego - wysokość kar nie zlikwiduje impotencji w ściganiu przestępców. Owszem powrót na wolność seryjnego mordercy już po kilku latach jest niewątpliwie problemem. Ale znacznie większym problemem jest pozostawanie na wolności przestępców bez najmniejszej nawet kary.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Szukanie zapalnika

Intencje społecznych inżynierów stają się coraz bardziej czytelne. Nie należy tracić z oczu połączeń między pozornie niepowiązanymi wydarzeniami. Nie jest przy tym istotne czy poszczególni aktorzy zdają sobie sprawę ze swojej roli, czy nie. Nie jest istotne czy są zadaniowani przez jakiś spisek, czy po prostu płyną z nurtem społecznych nastrojów. Nie sprawczość, ale konsekwencje są bowiem istotne. Koincydencja i następstwo zdarzeń.

Oto utrzymuje się latami napięcie trzymające emocje i uwagę wyborcy na zjawiskach, które teoretycznie nie powinny mieć miejsca. Szydzenie, lżenie, ubliżanie uprawiane przez zawodowych destabilizatorów w postaci Niesiołowskiego, Palikota czy Szczuki nie tylko kanalizuje społeczne emocje, ale też trzyma je na wodzy poprzez komunikaty w rodzaju "nie no, nie rób z siebie Palikota!" W efekcie mamy społeczeństwo zobojętniałe na zachowania, które kiedyś kończyły się wyzwaniem na pojedynek i czasem dość dotkliwą fizyczną nauczką.

Jednak są sytuacje, gdy społeczne niepokoje są niezbędne dla uzasadnienia bardziej drastycznych ruchów władzy, która najpierw opieszałością doprowadza do stanu zapaści, by następnie drakońskimi metodami zresetować system zostawiając resztki zysku w kieszeniach establishmentu, obarczając kosztami transformacji pozbawiony politycznych kompetencji "motłoch". Kontekst rozpadającej się Unii Europejskiej, w której solidarność już dawno nie istnieje, zaś wspólna waluta lada chwila runie, jest właśnie takim momentem. Europa to nie położona na rubieżach maleńka i nieliczna Islandia, która mogła sobie pozwolić na luksus niezależności i samodzielności w załatwianiu własnych spraw. Europa jest zbiorem naczyń zbyt silnie połączonych, by pozwolić takiej Grecji na wariant Islandzki. Blokada informacyjna nie występuje tylko w Polsce, blokada informacyjna nie dotyczy jedynie liczebności patriotycznych wystąpień. Analogiczna do polskiej, blokada informacyjna o metodzie islandzkiej jest bardzo znamienna.

W sytuacji fiaska pewnego polityczno-gospodarczego projektu, coraz jaśniejsze się staje, że możliwe są dwa warianty. Albo europejscy przywódcy oddadzą władzę obywatelom swoich krajów, przeprowadzając reset na wzór dalekiej północnej wyspy, albo europejscy przywódcy zostaną "jedynym wybawieniem z katastrofy społecznych rozruchów organizowanych przez nieodpowiedzialne terrorystyczne formacje, które pod hasłami żądania demokracji doprowadziły do destabilizacji systemu i uniemożliwiły przeprowadzenie zaplanowanych koniecznych reform". Język jakoś dziwnie znajomy, nieprawdaż?

Dążenie do realizacji wariantu drugiego zdradzają reakcje na nieoczekiwane sytuacje. Nie jest istotne czy nagonka na Marsz Niepodległości w 2011 roku była częścią ogólnoeuropejskiej prowokacji, czy była samodzielną inicjatywą polskich inżynierów społecznych. Niewątpliwie jednak próba wywołania w tym najspokojniejszym europejskim kraju zamieszek na miarę Londynu czy Paryża spaliła na panewce, wobec odpowiedzialnej solidarności i politycznej dojrzałości polskiego społeczeństwa. Pomimo wybitnie prowokacyjnych akcji sił porządkowych nic się nie wydarzyło, bo trudno akcję kilkudziesięciu rozrabiaków nazwać rozruchami. Umożliwienie pozostawienia w środku nieprzyjaznego tłumu telewizyjnych samochodów i brak jakiejkolwiek ochrony ze strony policji w kluczowych momentach także trudno traktować inaczej niż prowokację. Zrealizowana kilka dni później uroczystość odsłonięcia na warszawskim Bemowie pomnika Żołnierzy Wyklętych nie zaowocowała nawet jednym nieprzyjaznym wobec państwa hasłem, ale też nie było na tą uroczystość medialnej nagonki.

11 listopada 2011 roku okazało się, że wyzwiska w stylu Palikota czy Niesiołowskiego nie robią na nikim żadnego wrażenia, jednak okazało się też coś zupełnie innego. Oto w dzisiejszym kosmopolitycznym świecie sporą część społeczeństwa mogą zmobilizować do manifestacji hasła patriotyczne, zaś bodźcem, który podziałał nieoczekiwanie mocno, był argument narodowy: trzeba dać odpór Niemcom!!! Niemcy przyjeżdżają bowiem do Warszawy bić Polaków w Święto Niepodległości! Nie była to zresztą plotka, bo tak faktycznie się działo. Trzeba zatem pójść za ciosem.

W dzienniku Rzeczpospolita red. Talaga ogłasza, że Polska powinna zrezygnować z niepodległości i przystąpić "do Europy „niemieckiej” z rządem gospodarczym, wspólną polityką fiskalną, może nawet jedną armią", zaś im szybciej się zdecydujemy tym korzystniejsze warunki akcesji wynegocjujemy. Tuż po patriotycznym Marszu Niepodległości, który był kilkanaście razy liczniejszy od "kolorowej" blokady - jak można te słowa zinterpretować inaczej jak dalszy ciąg prowokacji?

Znowu jesteśmy między młotem a kowadłem, bo oto z drugiej strony Rosja zupełnie otwarcie przyznaje, że także jest żywotnie zainteresowana europejską destabilizacją. Co więcej mocno zamanifestowała, że pilnie obserwuje co się dzieje u teoretycznie nieistotnych sąsiadów i jest kuta na cztery nogi jeśli chodzi o wewnętrzne polityki poszczególnych graczy. Deklaracje Dorienki w białoruskiej telewizji, że z punktu widzenia Rosji "Rosja graniczy bezpośrednio z Niemcami. Te dwa ogromne „heartlands” rosyjski i niemiecki graniczą przez „cieśniny lądowe" – bo Polska, Czechy, Słowacja i Białoruś odnoszą się do kategorii takich cieśnin" nie mają na celu przecież przekonania Polski czy Białorusi do zrzeczenia się niepodległości. Ta wypowiedź ma właśnie reaktywować narodowe obawy, lęki i resentymenty, ma odbudowywać określone postawy i nastroje.

Nie możemy mieć silniejszego potwierdzenia, że gra zmierza na konflikt, że pilnie poszukiwany jest zapalnik i że gdzieś uznano iż polska krewkość najlepiej się na taki zapalnik nadaje. Nie ma wątpliwości, że Polacy konfliktu nie chcą, ale też nie ma wątpliwości, że Polska Szwajcarią nie jest i raczej nie będzie. Wobec praktycznie nieistniejącej armii pozostaje nam tylko modlitwa o cierpliwość...

wtorek, 22 listopada 2011

Bolek jak Heubauer?

Niedługo będziemy mieć sztandar i znaki europejskie, ale jeszcze tego nie mamy. I dlatego do tego momentu musimy przywrócić orła. Za dwadzieścia lat zrobimy, co zrobiliśmy dzisiaj - oświadczył Lech Wałęsa, komentując sprawę koszulek piłkarskiej reprezentacji Polski. - pisze Wprost.

Aż się chce zakrzyknąć: kto nam podmienił Wałęsę?!!! Okazuje się, że logo PZPN na koszulkach piłkarskiej reprezentacji nie było bezrefleksyjnym zabezpieczeniem dodatkowego zarobku, lecz planową sondą społecznej tolerancji na demontaż narodowej symboliki.

Jowialność Wałęsy była atutem w budowaniu wizerunku prostego polskiego robotnika, przywiązanego do polskich wartości i po chłopsku zdroworozsądkowo podchodzącego do różnych kwestii w rozmowach z komunistyczna władzą. Wszyscy się zachwycali trafnością jego obrazowych porównań, które w punkt trafiały rzeczywistość, a jeśli chybiały to były pretekstem do pełnych sympatii żartów. Po 1989 różne osoby zaczęły dezawuować wartość Wałęsy, co interpretowano jako zawiść konkurentów sfrustrowanych niespełnionymi ambicjami, albo jako komunistyczne próby zniszczenia symbolu polskiej aksamitnej rewolucji.

Po jakimś czasie coś się stało i Wałęsa zaczął dostarczać coraz więcej powodów do systematycznego obniżania szacunku dla własnego autorytetu. Trwa to konsekwentnie do dzisiaj i aktywność byłego prezydenta Polski wydatnie wspiera kulturowe tendencje do negowania wartości wszelkich autorytetów. Sam długo byłem orędownikiem podtrzymywania pozytywnego mitu Wałęsy, ale to się zmieniło. Dzisiaj bojownik o wolną Polskę wyraża nadzieję, że za 20 lat emblematy i symbole tej wolnej Polski, o którą rzekomo walczył przez całe życie, zostaną unicestwione i zastąpione przez symbolikę paneuropejską. Nie udało się z gwiazdą czerwoną, uda się z gwiazdą złotą.

System nowego paneuropejskiego totalitaryzmu domyka się. Z jednej strony medialnie marginalizowane są jakiekolwiek głosy sprzeciwu, z drugiej strony zbyt pewni siebie aktorzy tracą kontrolę nad przekazem demaskując prawdziwy charakter "wspólnoty, która nadchodzi". Przychodzi na myśl roztropność naszych przodków, którzy nie mieli ani skrupułów ani złudzeń co do sposobu postępowania z osobami, które nie wykazały się pożądanymi przez wspólnotę cechami. Każdy człowiek jest ułomny, ale właśnie po to tworzy się panteony, by rzadko z natury rzeczy występujące jednostki wybitne wskazywały wszystkim pozostałym kierunek dążeń w małych prywatnych codziennych wyborach. Wszakże fakt, że ideał jest nieosiągalny nie oznacza, że nie należy do niego dążyć.

Warto w kontekście biografii i wspomnianej na wstępie wypowiedzi Wałęsy, przypomnieć postać pewnego polskiego pisarza, o którym dziś nikt już nie pamięta, ponieważ jego życiowe wybory zdyskwalifikowały jego obecność w panteonie literatury. Przypomnijmy fragmenty artykułu Cenckiewicza:

"Gdyby nie współpraca z austriackim zaborcą i jednoznaczny osąd II Rzeczypospolitej, Zygmunt Kaczkowski (1825-1896), współpracownik o pseudonimie Heubauer, byłby dziś patronem ulic i katedr literatury. Jego oficjalna biografia przypomina żywoty bohaterów, którzy z upadkiem Rzeczypospolitej nigdy się nie pogodzili. Kaczkowski dorastał w majątku Aleksandra Fredry w Cisnej. Już w wieku 14 lat trafił do więzienia. Później była szkoła w Tarnowie i studia we Lwowie i Wiedniu. Brał udział w powstaniu krakowskim, za co skazano go na karę śmierci. W oczekiwaniu na wyrok doczekał wiosny ludów i wyszedł na wolność. Zaczął publikować.

Rozgłos zyskał dzięki opowiadaniom i powieściom historycznym. „Genezą powieści historycznych Kaczkowskiego jest miłość tradycji, przywiązanie do przeszłości narodowej" – pisał prof. Ignacy Chrzanowski. Istotnie, m.in. w „Grobie Nieczui” (1858 r.), „Żydowskich” (1872 r.) i „Tece Nieczui” (1883 r.) Kaczkowski piętnował polskie warcholstwo, materializm, nieodpowiedzialne powstańcze uniesienia oraz… zdradę narodową. Był konserwatystą. Jako redaktor lwowskiego „Głosu” współpracował z księciem Adamem Sapiehą. W 1861 r. znów dotknęły go represje. Został aresztowany przez Austriaków pod zarzutem zdrady stanu i skazany na pięć lat więzienia. Ułaskawił go cesarz w grudniu 1862 r.

Kaczkowski był przeciwny powstaniu styczniowemu. Uważał jednak, że skoro już wybuchło, należy je wspierać z zewnątrz finansowo i dyplomatycznie. Już w tym czasie pojawiły się opinie, że Kaczkowski jest na podwójnej służbie. Polscy konspiratorzy z Lwowa zaczęli go śledzić. Okazało się, że kandydat na narodowego wieszcza odwiedza nocami szefa policji Aleksandra Hammera.

W listopadzie 1863 r. polscy spiskowcy we Lwowie uzyskali kolejny dowód zdrady Kaczkowskiego. W 1864 r. sąd obywatelski we Lwowie, tajna ekspozytura powstańczego Rządu Narodowego, uznał pisarza za winnego zdrady i skazał go na banicję. Kaczkowski zaskarżył wyrok do Rządu Narodowego. Był na tyle przekonujący, że 29 lutego 1864 r. Rząd Narodowy wydał dekret kasacyjny. Kaczkowskiego przeprosił nawet były komisarz naczelny Rządu Narodowego, który go wcześniej oskarżał. W 1896 r. Kaczkowski umierał otoczony chwałą.

Po upadku Austro-Węgier dr Eugeniusz Barwiński wyruszył na kwerendę archiwalną do Wiednia. Wpadły mu w ręce akta konfidentów austriackiej policji, a wśród nich opasła teczka agenta o pseudonimie Heubauer i 230 stron jego raportów. Heubauerem był Zygmunt Kaczkowski – agent wywiadu austriackiego, który w latach 1863-1871 składał sążniste i szczegółowe donosy, za które otrzymywał niemałe pieniądze. Barwiński stanął przed dylematem podobnym do tych, które mają dziś historycy badający akta IPN. W 1920 r. ukazała się książka Barwińskiego „Zygmunt Kaczkowski w świetle prawdy (1863-1871). Z tajnych aktów b. austryackiego ministerstwa policyi". Wolna Polska wymazała Kaczkowskiego z kanonu literatury narodowej. Odwaga historyka i prawda zwyciężyły kłamstwo i obłudę fikcyjnych bohaterów."

Jeśli chcemy budować cokolwiek, musimy mieć dobre materiały, nieprzeterminowany cement oraz doświadczonych i uczciwych murarzy. Dotyczy to tak samo powodów upadku polskich stoczni, przeszłości byłego prezydenta, jak i przyczyn smoleńskiej katastrofy. Zamiatanie wątpliwości, pytań i problemów pod dywan jest jak zamurowanie w ścianie zgniłego jajka: smród długo i powoli będzie się wydobywał, a jego lokalizacja będzie trudna do wykrycia. W skrajnych przypadkach pozostanie jedynie opuszczenie felernego domu.

Posłuchaj tekstu przeczytanego w Niepoprawnym Radiu

piątek, 18 listopada 2011

KOD potrzebny od zaraz

To się dzieje na naszych oczach. Nie można dłużej zwlekać. Widać jasno, że nikt nie jest bezpieczny, a zdegenerowany aparat państwowy cofa się w przyspieszonym tempie. Na razie jesteśmy w latach 70-tych, ale jeśli szybko nie zawiąże się następca Komitetu Obrony Robotników, jakiś np. Komitet Obrony Demonstrantów, możemy się nie zatrzymać i wylądować ponownie w latach 50-tych, albo dojść i do brunatnych lat 30-tych.

Prawnicy potrzebni od zaraz. Najwyższa pora, aby zacząć koordynować obywatelskie działania osłonowe. Wiadomo że to już się dzieje. To dzięki interwencji blogerki Rebeliantki i Porozumienia Rawskiego wyszedł na wolność Goczyński. Lecz cały czas siedzi w więzieniu bez wyroku, pobity na komisariacie Piotr Staruchowicz. Teraz do grona represjonowanych dołączył skazany Daniel Kloc.

To już nie są żarty. To nie jest kwestia bezczynności wobec naruszenia prawa przez policjantów. To jest rozszerzenie szykanowania na zwykłych obywateli. Dotąd wsadzano pod lipnymi zarzutami do tymczasowego aresztu. Teraz sąd skazuje przechodniów, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu. Po co? Po to by nie wychodzili z domów. Chodzi o zastraszenie. Czy pozwolimy się zastraszyć?

Informacja na portalu niezależna.pl o skazaniu ofiary brutalnej napaści policjanta





Informacja dopisana 23 stycznia 2012 r.:

Za portalem wPolityce podaję informacje kontaktowe:

Biuro Interwencji i Monitoringu Prawa i Sprawiedliwości
ul. Nowogrodzkiej 84/86 II piętro w godz. 13-15

po uprzednim kontakcie telefonicznym, mailowym lub listowym
e-mail: biurointerwencjiimonitoringu@pis.org.pl
telefon: 22 699 71 97

środa, 16 listopada 2011

Sukces w Marszu do Niepodległości

Trzeba to jasno i wyraźnie powiedzieć: Polacy to cywilizowany zdyscyplinowany Naród, przywiązany do konstytuujących go wypisanych na sztandarach wartości: Honor i Ojczyzna. Dotyczy to wszystkich, nie tylko „matek z dziećmi” i „trzęsących się staruszków”, ale także, a może przede wszystkim tak poniżanych „środowisk kibicowskich”.

Od 1989 roku straszy się Polaków niebezpieczeństwem nacjonalizmu, którego dowodem miały być paramilitarne bojówki organizowane przez różnego rodzaju Tejkowskich i innych byłych agentów SB. Po zmianie ustroju kontynuowali oni swoją prowokacyjną działalność, lecz niestety Polacy są niezmiennie dalecy od jakichkolwiek skrajnych ideologii. Polacy nigdy masowo nie ulegli żadnym antyludzkim totalitarnym w swojej istocie pomysłom. To dlatego przecież na terenie Polski chronili się przed wiekami, szykanowani w całej Europie heretycy, Żydzi oraz inni innowiercy. Polacy okazali się przy tym na tyle przywiązani do swojej tradycji, że pomimo współistnienia z protestantami z jednej i prawosławnymi z drugiej, dziś w dalszym ciągu Polska jest katolicką wyspą otoczoną jak przed wiekami prawosławiem wschodu, protestantyzmem zachodu i ateizmem południa. Dotychczasowe próby złamania ducha narodu, najpierw poprzez fizyczna eksterminację, a następnie przez wieloletnia propagandę nie przyniosły spodziewanych rezultatów i dziś rozlewający się po Europie młodzi ludzie są cenionymi poszukiwanymi pracownikami, którzy swoją pracowitością i rzetelnością wzbudzają zawiść miejscowych robotników. Czy byłoby to możliwe bez przywiązania do wartości umożliwiających współdziałanie?

Tendencje oikofobiczne, przekonanie o niskiej wartości graniczące z nienawiścią do własnej nacji, są w medialnej propagandzie dziwnie skorelowane ze stopniem edukacji. Im wyższe wykształcenie tym częstsze przejawy pogardy do własnego narodu. Nieprzypadkowe jest przecież sformułowanie "młodzi, wykształceni z wielkich miast". Świadczy to jednak nie tylko o kreowanym wizerunku postawy, ale także o jakości edukacji, która oprócz przekazywania wiedzy i umiejętności ma przekazywać określony światopogląd. Wykształcenie jest przecież także czynnikiem warunkującym dostęp do władzy i nie jest przypadkiem, że im wyżej w państwowej urzędniczej hierarchii, ale też im bliżej publiczności szklanego ekranu, tym większe przekonanie o niskiej wartości ludzi mieszkających miedzy Bugiem a Odrą. A przecież - i trzeba to też powtarzać wyraźnie i głośno - takie przekonanie jest celem wbijanej nam co najmniej od 1945 roku do głowy komunistycznej propagandy.

Intencją blokady Marszu Niepodległości było nie tyle „powstrzymanie faszyzmu”, ile przede wszystkim kompromitacja idei niepodległościowych. Cała sytuacja zmierzała do sprowokowania zamieszek, by uwiarygodnić deklarowany strach przed demonami faszyzujących radykałów. Blokady w centrum miasta, informacje o zaproszeniu niemieckich bojówek, histeria antyfaszystowskich apeli, która wywoływała u większości Polaków odruch pukania się w czoło. To jednak nie zrażało funkcjonariuszy systemu propagandy i atmosfera absurdu nakręcała się coraz bardziej.

Intencją samego Marszu Niepodległości była zaś demistyfikacja propagandowego wizerunku oszołoma, jaki ze skutkiem udaje się przypiąć do każdego Polaka nie wstydzącego się swojej polskości. Stąd rezygnacja z partyjnych transparentów i znaków. Stąd nieustanne apelowanie o spokój, godność i nieuleganie prowokacjom. Stąd nieustanne próby wyciszenia skrajnych głosów i trzymanie do samego końca trasy Marszu w tajemnicy, by nie było okazji do konfrontacji, nad którą trudno będzie zapanować.

Po zeszłorocznym Marszu Niepodległości obie strony wyciągnęły wnioski. Gdy poprzednim razem zmieniono jego trasę, a kolejne nielegalne blokady były profesjonalnie pacyfikowane przez policję poprzez zablokowanie blokady, uczestnicy Marszu cierpliwie stali i czekali, aż policja puści ich nową trasą. W tym roku organizatorzy trzymali trasę przemarszu w tajemnicy, zaś druga strona wpuściła prowokatorów do środka Marszu. W efekcie udało się wywołać zamieszki w medialnych punktach: startu na pl. Konstytucji i docelowym na Rozdrożu. Znamienne, że rozruchy na Nowym Świecie w okolicach siedziby Krytyki Politycznej, która była współorganizatorem blokady przeszły w zasadzie bez medialnego echa. Znamienne, że gdy policyjny klin wszedł w sam środek tłumu na Rozdrożu, jedyna reakcja było skandowanie przez tenże tłum okrzyku "prowokacja! prowokacja!" Znamienne, że idący po ulicach Warszawy przez dwie godziny Marsz nie był rejestrowany przez żadną stację TV i nie towarzyszyła mu żadna eskorta policji. Wszyscy po prostu doskonale sobie zdawali sprawę, że podczas Marszu nie będzie żadnych zadym, bo przecież nie o zadymy w Marszu chodzi.

Nie chcę się zajmować prezentowaniem dowodów na prowokacje różnych stron, od lewackich bojówek, przez kompromitującą się policję, aż do bezmyślnych narwanych kiboli. To świetnie robią obecnie wszyscy komentatorzy. Chcę skupić się na innym aspekcie wydarzeń z 11 listopada 2011 roku.

Trzeba to jasno i wyraźnie podkreślić: Marsz Niepodległości 2011 odniósł spektakularny sukces na wielu polach. Polacy udowodnili sobie samym, że stać ich ciągle na samoorganizację, że siła dobrych idei jest ciągle żywa i jest silniejsza niż medialna propaganda nienawiści i podziałów. Pokazali sobie samym, że agresja nie jest sposobem na rozwiazywanie problemów, a Polska jest naszym wspólnym domem, o który wszyscy musimy dbać wspólnie, bo jeśli sami o niego nie zadbamy to nikt o niego nie zadba.

Wypunktowując trzeba stwierdzić, że:
  1. Udało się zdemaskować skalę medialnego kłamstwa, porównywalnego jedynie, jak to ujął prof. Żaryn ze stalinowska propagandą. Stało się tak dzięki masowemu ruchowi dziennikarzy obywatelskich, czyli zwykłych ludzi, którzy zabrali ze sobą na Marsz swoje kamery. Zebrane przez Nowy Ekran materiały były następnie wykorzystywane przez inne media, często bez podania źródła, co w kolejny sposób zdemaskowało złodziejski charakter tych instytucji. Zostały bowiem naruszone zarówno zbywalne jak i niezbywalne prawa autorskie prezentowanych materiałów. Efekty tej demistyfikacji przyjdą z czasem.

  2. Skala tzw. zamieszek po podsumowaniu strat jest w porównaniu z liczebnością tej pokojowej manifestacji marginalna i pomijalna. Wystarczy sobie uświadomić, że nawet jeśli przyjąć, że liczba awanturników przekroczyła 1 tys. to jest to mikroskopijny ułamek uczestników obu manifestacji, który według ostrożnych szacunków oscyluje w sumie w granicach 30-40 tys. osób. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że zatrzymanych osób było 210 to daje pół procenta uczestników. Jeśli uświadomimy sobie że prawie połowa z tych zatrzymanych to lewaccy obcokrajowcy, to okaże się, że burdy były nie były znacząco większe niż w codziennych policyjnych statystykach. Do przemocy wobec siebie nawzajem niechętni są zarówno prawicowi jak i lewicowi Polacy. To ważna konstatacja.

  3. Wobec powyższego faktu zupełnie inaczej należy spojrzeć na, jednak bardzo liczne, środowiska kibicowskie uczestniczące w Marszu Niepodległości. Okazuje się, że są w stanie masowo przyjąć do wiadomości apel o spokój i godne zamanifestowanie przywiązania do idei niepodległości, że wobec tej idei nie mają najmniejszego znaczenia podziały między wrogimi na co dzień klubami oraz, że są w stanie powstrzymać się od agresywnych reakcji na policyjne i lewackie prowokacje, jeśli wymaga tego potrzeba chwili. Udowodnili, że nie są bezmyślnym bydłem, jak chcą ich usilnie pokazać propagandowe media. Udowodnili sobie samym, że są godnymi ludźmi, przywiązanymi do wartości które wynieśli z domów, a które tak usilnie stara się zniwelować szkoła i medialna propaganda.
Po ostatnim 11 listopada, gdy minęła mi złość na medialne manipulacje i kłamstwa środowiska związanego z Krytyka Polityczną, zaczynam z optymizmem patrzeć w przyszłość. Kłamstwo działa dopóty, dopóki uchodzi za prawdę. Zdemaskowane kłamstwo przestaje być skuteczne. Ale tolerowanie kłamstwa w przestrzeni publicznej rozwala państwo. Jeszcze długo wielu ludzi będzie trwało przy serwowanej przez neostalinowską propagandę narracji, bo tego wymaga od nich psychologiczny mechanizm konsekwencji wobec samego siebie. Trudno jest się przed samym sobą przyznać do ulegnięcia. 15 lat od ujawnienia tego faktu przez Antoniego Macierewicza, Michał Boni w końcu przyznał się do współpracy z SB. Po 11 listopada 2011 skala manifestacji, jej wynikający z głębokiego zakorzenienia wyznawanych wartości spokój, powodują, że przełamane zostały kolejne lody narodowych podziałów. Spokojni biznesmeni, kombatantcy starcy, matki z dziećmi na wózkach, młodzi szalikowcy, ogolone karki, profesorowie, dziennikarze i posłowie szli razem czując się ze sobą dobrze i bezpiecznie. Zjednoczeni nie w abstrakcyjnym proteście, ale w afirmacji własnej tożsamości. Tożsamości eksterminowanej przez oba totalitaryzmy XX wieku:
Pod tym transparentem szła w Marszu Niepodległości Klubokawiarnia Republikańska i Ob-Ciach

Lepiej sobie nie wyobrażać, co by było gdyby te tłumy skrzyknęły się do protestu o porównywalnie „pokojowym” charakterze co środowisko kawiorowego lewactwa. To czego nie podają media dociera jednak do decydentów i dlatego prezydent Komorowski od razu wyraził "ogromny niepokój", że "ktoś mógł wpaść na pomysł, aby do Polski zapraszać ludzi spoza granic naszego kraju, którzy wyraźnie nie są zainteresowani świętowaniem polskiej niepodległości, a urządzaniem na polskich ulicach awantur i burd". "To narodowy polski wstyd." Donald Tusk z kolei podkreślał, że awantury tego dnia miały chuligański charakter, a nie polityczny. Zaś Tomasz Nałęcz wychodzi z propozycją zorganizowania w przyszłym roku wspólnego dla wszystkich środowisk Marszu Niepodległości, w którym znalazło by się "miejsce dla całego spektrum postaw - od profesora Jana Żaryna po Sławomira Sierakowskiego".

Te wypowiedzi świadczą o wypunktowanych przeze mnie elementach wielkiego sukcesu Marszu Niepodległości, poprzez który Polacy pokazali, że nie dadzą sobie zrobić wody z mózgu i są w stanie legalnymi pokojowymi metodami skutecznie działać w przestrzeni publicznej. Przekaz tego Marszu nie tylko pokazał coś obywatelom, ale realnie oddziałał na zabetonowane wydawałoby się władze. Pytanie czy obywatele uwierzą w tą nagłą zmianę narracji. Bo jest już chyba dla wszystkich jasne, że idące w zaparte środowisko Krytyki Politycznej popełniło spektakularne polityczne samobójstwo.

Posłuchaj tekstu przeczytanego przez JaWa dla Niepoprawnego Radia

piątek, 11 listopada 2011

Marsz Niepodległości

1. Kolorowa w czerni

Na Marszałkowską dotarłem od Hożej w okolicach godziny 13. Za Wilczą widać i słychać było zgromadzenie Kolorowej Niepodległej. Bez większych problemów wszedłem w środek festynu. Afrykańskie rytmy, piknikowa atmosfera, kolorowe dmuchane piłki odbijane w powietrzu, sielanka. Zobaczyłem znajomą, która roztańczona świętowała chyba jeszcze niedawno obchodzone 60-te urodziny. Powiedziałem jej ze śmiechem, że jesteśmy z dwu stron barykady, na co ona również ze śmiechem odparła, że przecież nie musi nam to przeszkadzać w tańcu. Zgodziłem się, ale na taniec nie miałem ochoty i rozstaliśmy się w przyjaznej atmosferze. Pokręciłem się jeszcze trochę i spróbowałem przedostać się przez kordon policji w stronę pl. Konstytucji. Niestety policjanci byli bardziej stanowczy niż zabezpieczający drugą stronę festynu bojówki antify i musiałem zawrócić.

Idąc w kierunku Wilczej dostrzegłem poruszenie po lewej stronie. Nagle używane jako barierki kolorowe transparenty poszły w dół, zza czarnych kurtek zostały wyjęte jasne kije, szereg zafalował i zaczęła się regularna młócka. Z dalszych rzędów poleciały szklane butelki z farbą. Nadbiegła policja i czarny szereg szybko wrócił na swoje miejsce.

Wyszedłem na zewnątrz kordonu. Do karetki odprowadzono trzy osoby z rozciętymi głowami. Słychać okrzyki "zajebać faszystę!!!" Jeden z poszkodowanych, zalany krwią z rozciętej na wysokim czole skóry krzyczy że jest swój. Gapie dają mu spokój, a on pozuje fotoreporterom na tle karetki. Krew obciera dopiero wtedy gdy aparaty fotograficzne i kamery się znudziły. Wracam do czoła kordonu i uświadamiam sobie, że ta Kolorowa Niepodległa jest dziwnie jednolicie czarna. Próbuję zadać pytanie zamaskowanym osobnikom, ale oni tylko kręcą głowami. W końcu wołają jakiegoś gościa, który jest w stanie coś wydukać, albo nie ma zakazu wypowiedzi. Pytam:
- dlaczego Kolorowa Niepodległa ma kolor czarny?
- głupie pytanie, głupia odpowiedź, wiec lepiej nic nie powiem.
- a ja słyszałem, że nie ma głupich pytań są tylko głupie odpowiedzi?
- to mamy innych informatorów.

2. Czarna zadyma

Na pl. Konstytucji o godzinie 14 nie było dużo ludzi. Nieco więcej niż na kolorowym festynie, ale i tak daleko było zapowiadanej liczebności Marszu. Przez ustawione na samochodzie przy wylocie na pl. Zbawiciela głośniki podawane są komunikaty organizacyjne. Apele o zdyscyplinowane i godne manifestowanie dumy z Niepodległości. Informacje o spodziewanych prowokacjach i potrzebie nieulegania im. Z biegiem czasu gromadzi się coraz więcej ludzi. Zorganizowane grupy kibicowskie są oczywiście najbardziej widoczne. Ale są też wspierające się na laskach osoby starsze i rodziny z dziećmi. Kręcę się po placu, żeby objąć wzrokiem możliwie największy przekrój ludzi. W pewnym momencie od strony Koszykowej zaczyna się ruch policji. Dodatkowe szpalery, armatki wodne, niedawno zakupione zestawy LRAD. Robią wrażenie. Ludzie zaczynają się irytować, ale inni, przedstawiciele organizatorów, uspokajają, że taka jest rola policji i taka ich praca i żeby to uszanować.

Tuż przed godziną 15, od strony Pięknej zaczyna się rzucanie petard. Odpalone są race. Widzę nerwowe bieganie organizatorów wzdłuż policyjnego szpaleru, sam też podchodzę bliżej. Widać dziwnie rachitycznych ubranych na czarno "kiboli", którzy z zasłoniętymi twarzami rzucają w policję petardami. Policja zaczyna apelować o rozsądek i spokój. Gdy obserwuję to z boku, staje się jasne, że ktoś albo faktycznie nie wytrzymał, albo to klasyczna prowokacja. Czekam na interwencję samych kiboli, którzy na zdrowy rozum powinni jeśli nie uspokoić to odseparować się szybko od zadymiarzy, zrobić miejsce policji, która z kolei szybko by odseparowała zadymę tak jak w zeszłym roku. Tym bardziej że chuliganów nie jest dużo. Sam stoję niedaleko wśród kiboli, którzy absolutnie nie kwapią się do zadymy, tylko są tak jak ja zdziwieni zastanawiając się o co chodzi. Reakcji jednak nie ma. Policja zamiast wejść klinem w tłum i odseparować ewidentnie oddzielną od reszty bojówkę posuwa się tyralierą. Idą w ruch armatki wodne. W odpowiedzi oprócz petard idą tłuczone płyty chodnikowe.
Dostrzegam faceta z megafonem szybkim krokiem wychodzącego od strony zamieszek. Pytam się, co tam się dzieje, dlaczego dają się prowokować? Nie widzisz - pada odpowiedź - przecież to lewactwo udaje kiboli, nic z tym nie da się zrobić, idziemy wszyscy pod MDM!!!

Faktycznie nic z tym nie dało się zrobić. Tyraliera policji zaczęła spychać wszystkich w kierunku MDM. Zarówno demolującą chodnik bojówkę, jak i całą spokojną resztę. Gdy ludzie zaczęli kierować się w stronę Waryńskiego, bojówka została sama. Zajęci rozbijaniem chodnika zadymiarze przez moment stracili za plecami wizualne wsparcie. Dzięki temu można było zobaczyć, że tych chuliganów było wszystkiego może ze 100 osób.  

3. Marsz Niepodległości

Dopiero gdy manifestacja wyszła z pl. Konstytucji można mówić o pełnym godności i dumy Marszu Niepodległości. Komentując burdę na placu ludzie przekazują sobie także informacje o wydarzeniach pod siedzibą nawołującej wprost do terroru Krytyki Politycznej. Pobiegłem Marszałkowską wyprzedzając pochód i spotkałem czoło przy Boya-Żeleńskiego. Manifestacja nie prowokowana przez policję szła karnie, zgodnie z zaleceniami megafonu zajmując jedną jezdnię trasy. Skręciła w Goworka i Spacerową, przy Chocimskiej główny marsz spotkał się z jakąś inną grupą, która częściowo dołączyła do pochodu, a część pobiegła Chocimską dalej, twierdząc że tam są lewacy. Na szczęście obyło się tym razem bez prowokacji być może dlatego, że nie było w pobliżu żadnych kamer telewizyjnych stacji. Marsz posuwał się powoli, ale spokojnie, skandowano hasła, ale nie usłyszałem żadnego ocierającego się chociaż o cień antysemityzmu czy homofobii.
Przy pomniku Tarasa Szewczenki postanowiłem zobaczyć całość Marszu. Od jego czoła do samego końca zdążyło się całkowicie ściemnić, a ja sam zdążyłem potwornie zmarznąć. SMS-em dostałem informację od osoby mającej doświadczenie w szacunkach tłumu, że idzie co najmniej 30 tys. ludzi. Bałem się, że w ogonie będą ciągnęły się jakieś niedobitki nieszczęsnych zadymiarzy, ale pochód grzecznie zamykał transparent i nie było żadnych ogonów. Telewizyjnych kamer oczywiście też nie było. Po co pokazywać godność i dyscyplinę przywiązanych do idei niepodległej Polski manifestantów?

Przebiegłem szybko Klonową pod Belweder i pomnik Piłsudskiego. Tutaj ponownie dołączyłem do czoła Marszu i razem dotarliśmy na pl. Na Rozdrożu. Zająłem miejsce w Al. Szucha na przeciwko Dmowskiego. Przedstawiciel organizatorów przez megafon co chwilę prosi wszystkich o przechodzenie w kierunku pl. Trzech Krzyży, żeby zrobić miejsce wszystkim manifestantom. To zbieranie trwa długo. W 1/3 pochodu jedzie samochód z nagłośnieniem. Samochód właśnie dotarł, czyli można przyjąć, że upłynie jeszcze sporo czasu zanim wszyscy się zbiorą, zostaną wygłoszone przemówienia i manifestacja się zakończy.

4. Przedwczesny koniec.

Od strony Al. Szucha nadjeżdża armatka wodna wraz tłumem policjantów. Pierwsza myśl, że nadciągają lewacy i policja ich odgradza. Ale samochód się nie zatrzymał. Komunikaty wzywające do spokoju i klin policji przedzielił ten duży już tłum na pół. Od Szucha aż po barierki przy Parku Ujazdowskim kordon. Tłum skanduje "prowokacja! prowokacja!" Bo to jest klasyczna prowokacja. Jeśli coś się działo po przeciwnej stronie placu Na Rozdrożu, to można było przysłać policję od tamtej strony. Od strony Szucha był całkowity spokój i oczekiwanie na przemówienia. Tymczasem zaczął płonąć samochód TVN.

Po demonstracji znajomy opowiadał o dziwnych sytuacjach. Gdy pochód wychodził z pl. Konstytucji próbowano podpalić samochód Polsatu. Zaczęli go gasić z jakimś przygodnym "kibolem". Tymczasem dwaj podpalacze zniknęli jak kamfora. Spalenie Samochodu TVN już w trakcie manifestacji było komentowane na miejscu jako kolejna prowokacja. Potwierdzają to nagrania, na których jeden z organizatorów próbuje bronić tych aut przed wandalami. 30 tysięcy ludzi przechodzi koło kompleksu ambasady rosyjskiej i poza okrzykami nie ma żadnych prowokacji. Podobnie pod Belwederem, ale tam nie ma też kamer.

Trudno nie mieć skojarzeń z relacjami z demonstracji w latach 80-tych, gdy rzecznik rządu Jerzy Urban opisywał bandyckie wybryki Solidarności, zrywany na ulicach bruk, pijani chuligani, pobite matki i dzieci. Na koniec Marszu, gdy ku zaskoczeniu wszystkich włącznie z organizatorami, zostało ogłoszone jego rozwiązanie, ten 30-tys. "agresywny tłum" po prostu się rozszedł w ciągu ok. 30 min. Jeszcze wszyscy nie dotarli na miejsce gdy policja zdelegalizowała Manifestację po wcześniejszej brutalnej prowokacji. Nie było końcowych przemówień, podziękowań, bo ktoś najwyraźniej zdecydował, że nie można dopuścić do podsumowania tej najliczniejszej niepodległościowej manifestacji w ciągu ostatnich lat.
Wracałem z bólem w sercu. Ze świadomością, że brak dostatecznego organizacyjnego zabezpieczenia tyłów przed wewnętrzne służby porządkowe umożliwił nagłośnienie ekscesów i kolejny raz skompromitowanie idei polskiej niepodległości. Świetna policyjna organizacja w zeszłym roku pozwoliła łudzić się, że policja jest wystarczającą siłą do ochrony manifestantów przed bandytami. Niestety stało się inaczej. Bandyci wmieszali się w tłum, a tłum okazał się nieprzygotowany na wewnętrzne prowokacje. Jednak było tam ok. 30 tys. świadków, którzy na własne oczy widzieli to, co się działo i jak te wydarzenia zostały pokazane w mediach. 30 tysięcy osób zaszczepionych na medialne kłamstwa w stylu Jerzego Urbana. Niech relacje uczestników Marszu roznoszą się szeroko. Polska jest dla wszystkich.

* * *
Na koniec trzy filmy uzupełniające.

Mocna, ale bardzo trafna  i bardzo prawdziwa wypowiedź prof. Jana Żaryna:


Blogerski reportaż "Widziałem naziola":


Sfilmowany fragment Marszu Niepodległości
- tego nie zobaczysz w żadnej telewizji:


Konfrontacja medialnych doniesień i faktycznych obrazów z Marszu:

niedziela, 6 listopada 2011

Nie podlegać nienawiści.

To jednak cieszy, że pomimo różnicy zdań intelektualiści zgadzają się co do pewnych podstawowych imponderabiliów. Można bowiem mieć różne spojrzenie na szczegóły kształtu organizacji społecznej, ale istnieją pewne wartości, co do których zgadzają się wszyscy. Dopóki istnieją takie wspólne wartości, dopóki spór dotyczy szczegółów, dopóty jest nadzieja że spór nie przeniesie się z płaszczyzny werbalnej na fizyczną.

Oto pani Krystyna Karkowska Krauze mówi, że w idei niepodległości chodzi o nie podleganie. Zastanawiając się nad tym czemu mamy nie podlegać, dochodzi do wniosku, że najważniejsze to nie podlegać nienawiści. Jakie to mądre słowa! Nie wolno nam ulegać nienawiści i po chrześcijańsku powinniśmy wybaczyć tym młodym przestępcom, którzy z zasłoniętymi chustkami twarzami będą rzucać kamieniami. Od doprowadzenia ich do porządku jest policja i tylko ona ma monopol na użycie przemocy w celu powstrzymania przemocy. W każdej zbiorowości mogą znaleźć się jednostki o podwyższonym poziomie agresji, które nie przepuszczą okazji do jej rozładowania. Jednak nie może to być powodem, aby kultywować w sobie nienawiść do naszych Rodaków. Czy postulujemy blokowanie wstępu do hipermarketu ludziom, którzy nie są w stanie zrozumieć twierdzenia Pitagorasa? Czy mamy pomysły, aby blokować wejście do baru osobom, które należały do PZPR? Możemy jednoznacznie oceniać ich walory umysłowe, możemy jednoznacznie oceniać ich postawę moralną, ale nie powinniśmy przecież dążyć do reglamentowania dostępu do miejsc publicznych naszego kraju. Takie pomysły były cechą charakterystyczną dla faszyzmu (tramwaje tylko dla Niemców) i dla komunizmu (sklepy "za żółtymi firankami"). Polska Niepodległa to kraj, gdzie dla każdego jest miejsce dopóty, dopóki nie łamie prawa.

Dlatego cieszy wypowiedź pani Krystyny Karkowskiej Krauze, że powinniśmy być wolni od nienawiści. Od nienawiści wobec Murzynów, wobec Żydów, wobec Polaków, wobec zwolenników kosmopolityzmu, wobec miłośników niepodległości, wobec katolików, protestantów czy prawosławnych. Faszystowskie i komunistyczne w genezie pomysły blokowania swobody wypowiedzi, wolności głoszenia swoich poglądów powinny być spacyfikowane przez policję, jako łamiące prawo do legalnej manifestacji. Faszystowskie i komunistyczne w genezie pomysły aktywizacji młodzieżowych bojówek, które napadają inaczej myślących w pociągach powinny być z całą mocą potępione i ścigane przez organy powołane do pilnowania przestrzegania prawa. Jest przecież paragraf na ściganie podżegania do przemocy i nienawiści.

Wypowiedź pani Krystyny Karkowskiej Krauze opatrzona jest logo Kolorowej Niepodległej. W treści jednak nie pada ani razu zaproszenie na wydarzenie organizowane pod tą nazwą. Można zatem przypuszczać, że wypowiedź pani Krystyny jest wsparciem nie tyle konkretnego środowiska ile określonej postawy. Ta wypowiedź pasuje w 100% także do innego wydarzenia o nazwie Marsz Niepodległości. Dlatego cieszy mnie ona bardzo, bo być może uświadomi organizatorom blokad Marszu Niepodległości, jak bardzo błądzą? Wiem, sporo osób uzna, że jestem zbyt wielkiej wiary dla możliwości intelektualnych pewnych osób. Trudno. Ja nie uważam tej wiary za zbyt wielką.



Inną osobą, która akcentuje potrzebę aktywnego przeciwstawienia się nienawiści i przemocy to Maria Janion. Stwierdza ona: "Gotowość do protestu wobec nietolerancji, ksenofobii, homofobi i rasizmu, wobec mowy nienawiści, wobec gloryfikowania przemocy to przejaw odpowiedzialności". Cieszą te słowa, bo być może pozwolą uświadomić sobie uczestnikom blokad, że biorą udział w czymś z gruntu złym, w akcji o charakterze skrajnie nietolerancyjnym, ksenofobicznym i rasistowskim. Gdyby to był Marsz Niepodległości Afryki, albo Marsz Niepodległości Izraela, osoby go blokujące zostałyby, całkowicie słusznie, nazwane właśnie w ten sposób. Poparcie Marii Janion dla akcji blokad wynika najprawdopodobniej z braku świadomości ich charakteru, bo nie przypuszczam, aby tak wielki i doświadczony umysł pozwolił sobie na tak daleko idącą intelektualną niekonsekwencję noszącą znamiona hipokryzji. Ma rację Krystyna Karkowska Krauze, że trzeba dużej odwagi, aby przeciwstawić się nienawiści, w przypadku środowisk nawołujących do blokad - nienawiści wobec własnego narodu. Jeśli czujemy się odpowiedzialni, to powinnismy razem z Marią Janion głośno przeciwko temu zaprotestować.

Sam Seweryn Blumsztajn wygłasza hasła, z którymi podchodzący poważnie do swojej tradycji Polak nie może się nie zgodzić: "Jest taka Polska przyjmująca Białorusinów czy Czeczenów, którzy schronili się u nas, uciekając przed dyktaturami, i życzliwa wobec tych, którzy tylko szukają u nas lepszego losu, bez względu na to, skąd przybywają i jaki mają kolor skóry. Polska, w której bezpiecznie czują się wszelkie mniejszości: narodowe, rasowe, religijne i seksualne. Polska dumna z różnorodności swoich korzeni, kraj poetów i bohaterów „z matki obcej”. Ojczyzna Mickiewicza, Miłosza i Edelmana. Polska Piłsudskiego."

Warto zauważyć, że europejska tolerancja ma polskie korzenie. Gdy w całej Europie, w ordynowanych przez władców pogromach, ginęli Żydzi, protestanci i innego rodzaju mniejszości, ich niedobitki uciekały do Polski właśnie. Systemowa tolerancja nie zapobiegła oczywiście jednostkowym aktom bestialstwa, ale trudno mówić o prześladowaniach Kościoła Katolickiego z powodu zamordowania św. Stanisława, czy trudno mówić o absolutyzmie polskich władców przejawiającym się zabiciem Samuela Zborowskiego. Systemowa dyskryminacja i szowinizm były z reguły dziełem zaborców i najeźdźców, zaś nieustanne przypisywanie Polakom tych cech można interpretować jako przynależność do nurtu oskarżeń żołnierzy AK o faszyzm. Dzisiejsze szerzenie nienawiści do polskiego patriotyzmu poprzez używanie ulubionego zarzutu z czasów stalinowskich kompromituje oskarżycieli, a nie rzekomych faszystów.

Nie wiem jakie są powody ignorowania historycznych faktów przez Seweryna Blumsztajna. Nie wiem czy wynika to z utraty kontaktu z różnorodnymi poglądami, czy jest przemyślanym działaniem z premedytacją. Cieszę się natomiast, że mimo wszystko pozostaje gdzieś świadomość, że Polska to różnorodność nie tylko kultur, czy odcieni skóry, ale także idei i poglądów. Warto przypomnieć że: tolerancja i szacunek - każdy Polak to rozumie. To był powód tak dużej liczebności przedstawicieli narodowości żydowskiej na polskich ziemiach. Dzisiaj natomiast w polskim Sejmie jest dwu posłów o ciemnym kolorze skóry i jedna posłanka, która urodziła się mężczyzną. Jeśli natomiast będą jakiekolwiek zarzuty i pretensje do tych osób, jestem przekonany, że będą to pretensje o działanie na szkodę Polski, a nie pretensje o historie ich przodków. Czy taka sytuacja byłaby możliwa w kraju, w którym nie ma tradycji tolerancji i szacunku?

Pomysły blokowania Marszu Niepodległości są tak naprawdę w swojej istocie obce polskiej kulturze. Wyrastają z obcej ideologii. Są przejawem szowinizmu właśnie, który nie toleruje odmiennego światopoglądu. Jeśli blokowanie poniesie porażkę, to nie dlatego, że siły ciemności okażą się większe, ale dlatego, że osadzone głęboko w polskiej kulturze tolerancja i szacunek okażą się silniejsze od propagandowych przekłamań i naciągania rzeczywistości do fałszywych idei. Wystarczy zejść ze szklanej wierzy, popatrzeć na rzeczywistość, popatrzeć na rezultaty i refleksja przyjdzie sama, kto bardziej zaprzecza szczytnym i wciąż żywym w polskiej kulturze wartościom takim jak tolerancja i szacunek.

piątek, 28 października 2011

Niemcy obronią nas przed faszyzmem?

Wczorajsza Rzeczpospolita informuje, że do rozbicia Marszu Niepodległości antypolskie organizacje wzywają na pomoc niemieckich bojówkarzy:

"Prawicowo-konserwatywny rząd i Kościół katolicki od lat utrzymują w Polsce klimat rasistowski, antysemicki, homofobiczny (...). Chcielibyśmy zwrócić uwagę na ów problem i wezwać do wspierania naszych polskich towarzyszy w Warszawie 11 XI 2011" – apelują. Na ulicach Berlina i Wiednia wiszą plakaty wzywające do blokady Marszu Niepodległości.

– Możliwe, że grupa z Niemiec weźmie udział w naszej kontrdemonstracji. Niemieccy anarchiści to grupy bardzo mobilne, jeżdżą po świecie. Polscy anarchiści też byli w Dreźnie – mówi "Rz" Mateusz Mirys ze stowarzyszenia Młodzi Socjaliści, współtworzącego Porozumienie 11 Listopada m.in. z Federacją Anarchistyczną, stowarzyszeniem Nigdy Więcej i pismem "Krytyka Polityczna".


Pierwsza myśl jaka przyszła mi po przeczytaniu tej informacji to refleksja historyczna. Może Hitler i jego wojsko także przyjechało nas wyzwolić spod panowania ksenofobicznych i faszystowskich endeckich rządów? Rozpadające się po śmierci Piłsudskiego państwo polskie wymagało ochrony przed faszystowską zarazą? Polskie ciemne siły w charakterystyczny dla totalitaryzmu sposób szybko zorganizowały faszystowskie bojówki znane pod nazwą Armia Krajowa, które działały nawet kilkadziesiąt lat po przegranej przez Niemców wojnie.

O ile Niemcy chronili nas przed faszyzmem w ukryty i pokrętny sposób, dla zmylenia przeciwnika twierdząc oficjalnie, że kultywują faszyzm, o tyle całkowicie otwarcie z faszyzmem walczyli żołnierze z innego wyzwoleńczego ruchu. Stalinowskie wojska i ich miejscowe wsparcie pod czerwonymi sztandarami z sierpem i młotem skutecznie zlikwidowały na jakiś czas ogniska faszystowskiego ruchu oporu. Żółta gwiazda na sztandarach pozostała zresztą do dzisiaj, zmienił się tylko kolor sztandaru postępu i cywilizacji z czerwonego na niebieski, co jest widoczne nawet w kolorystyce nocnego podświetlenia PKiN. Siły antyfaszystowskie nie mogą ustawać w swoich wysiłkach albowiem faszystowska hydra znowu podnosi głowę.

Kto wiatr sieje ten burzę zbiera. Co chciał osiągnąć Andrzej Wajda deklarując na przedwyborczym spotkaniu Bronisława Komorowskiego, że w Polsce mamy wojnę? Wtedy interpretowano te słowa jako metaforę. Jednak po zeszłorocznym brutalnym pobiciu, jadących na warszawska manifestację członków ONR, do dzisiaj nie znaleziono sprawców. Policja jest bezradna, czy chce sprowokować ONR do znajdowania sprawców takich incydentów na własną rękę? Co chce osiągnąć policja aresztując Starucha wracającego w tłumie kibiców z Kopca Powstania Warszawskiego? Ktoś usilnie stara się sprowokować Polaków do bardziej zdecydowanych działań. Polacy są mądrzy i znoszą cierpliwie coraz brutalniejsze prowokacje. Jak długo?

Marsz Niepodległości, Warszawa, Pl. Konstytucji, dnia 11.11.11, godz. 15:00.

piątek, 14 października 2011

Warszawscy radni mają nas za kombinatorów.

Był ciepły letni wieczór. Nic nie zapowiadało, że przyczyni się on do ujawnienia kolejnego przejawu braku szacunku lokalnych radnych dla reprezentowanych przez nich obywateli. Mój znajomy zbierał się powoli do wyjazdu na studia za granicą. Odwiedził mnie, by pogadać o przygotowaniach do wyjazdu, o rozterkach, o planach. Wyjazd na cztery lata, mimo że zaplanowany i upragniony, powodował też jednak sporą tremę. Wykłady będą po angielsku, ale miejscowego języka nie da się szybko poznać. Nie będzie znajomych mogących dać wsparcie, nie ma załatwionej na dłużej kwatery, trudno szukać pracy bez znajomości języka. Na cztery lata wpada się w zupełnie nowy świat, a w Polsce zostaje wszystko. Także stary samochód, którego nie opłaca się sprzedawać, a którego szkoda, bo wysłużona honda pomimo osiągnięcia pełnoletności, nie zgłasza żadnych pretensji do swojego wieku i jeździ zawsze gdy potrzeba.

- No właśnie - stwierdził nagle - a ty nie chcesz może mojego samochodu? Mówisz że samochód jest ci nie potrzebny, bo mieszkasz w centrum, ale raz na tydzień, do sklepu, czy na działkę do rodziców... mógłbym go trzymać u rodziców w garażu, ale wiesz, samochód jak stoi to niszczeje...

Zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że to nie jest głupi pomysł. Dogadaliśmy szczegóły... i wtedy zaczęły się schody. Zorientowałem się, że mieszkam w strefie płatnego parkowania. Muszę zatem wykupić abonament mieszkańca, żeby móc parkować pod domem. Okazało się jednak, że w przypadku parkowania nie mojego samochodu nie jest to takie proste. Istnieje bowiem Uchwała Nr XXXVI/1077/2008 Rady miasta stołecznego Warszawy z dnia 26 czerwca 2008 roku. Artykuł 6 tejże uchwały stanowi natomiast, że:

"Wprowadza się opłatę abonamentową w wysokości 30 zł rocznie za parkowanie przez mieszkańca (osobę zameldowaną na pobyt stały lub czasowy na obszarze SPPN) w pobliżu jego miejsca zamieszkania w strefie płatnego parkowania niestrzeżonego (w rejonie 5 parkomatów) wyłącznie jednego pojazdu samochodowego o dopuszczalnej masie całkowitej do 2,5 tony, będącego jego własnością, współwłasnością lub pozostającego w jego użyciu na podstawie odpłatnej czynności cywilno-prawnej lub umowy użyczenia zawartej w formie aktu notarialnego, której są stroną."

Warszawscy radni zażądali zatem od mieszkańców Stolicy przedstawienia umowy użyczenia w formie aktu notarialnego. Co ciekawe, umowa kupna-sprzedaży samochodu nie musi być w formie aktu notarialnego. Nie musi być także umowa odpłatnego użyczenia. Ale jeśli kolega koledze, czy też np. ojciec synowi, użycza bezpłatnie samochód - trzeba udać się do notariusza i sporządzić akt notarialny. Urzędnik w okienku powiedział, że nic na to nie poradzi i żeby zgłaszać pretensje do radnych, którzy podjęli taką uchwałę.

No dobrze, poszedłem więc w rejs po notariuszach, z których jeden po drugim pukali się w głowę. Jeden powiedział, że to kuriozum i nie będzie robił takiej umowy w formie aktu notarialnego, bo już samo takie żądanie jest niezgodne z prawem, albowiem pisemne oświadczenie woli jest wystarczającym aktem prawnym do wszelkich dalszych czynności. Poszedłem do drugiego, który stwierdził, że przeprasza, ale nigdy nie słyszał o czymś takim i nawet nie wie jak taki akt miałby wyglądać. Poszedłem do trzeciego, który powiedział żebym się zgłosił za tydzień. Nie mogłem jednak czekać, bo był poniedziałek, a w środę znajomy miał samolot. Na szczęście w końcu znalazłem po znajomości notariusza, który zgodził się zrobić taką umowę od ręki.

Dzięki znajomościom udało mi się zdążyć i mogę teraz opiekować się samochodem znajomego. Jednak przyczyny takiego obostrzenia nie dawały mi spokoju. Postanowiłem zwrócić się do radnych, którzy dalej są radnymi i którzy głosowali za podjęciem tej uchwały w takim kształcie z następującymi pytaniami:
  1. Jakie przesłanki zadecydowały o obowiązku sporządzenia umowy użyczenia pojazdu w formie aktu notarialnego?
  2. Dlaczego uchwała nie wymaga dla umowy cywilno-prawnej formy aktu notarialnego, zaś dla koleżeńskiej umowy użyczenia wymaga stworzenia tej formy dokumentu urzędowego?
  3. Czy jest możliwe zniesienie tego absurdalnego zapisu, który zadziwia każdego notariusza do którego się zgłosiłem?
Wysłałem te pytania do 22 radnych, do których maile były podane na oficjalnej stronie internetowej Rady Warszawy. Odpowiedź dostałem tylko od jednego, Andrzeja Golimonta, który odpowiedział mi w telegraficznym skrócie:
  1. Konieczność zabezpieczenia Miasta przed pomysłowością mieszkańców nie spełniających kryteriów do otrzymania abonamentu.
  2. Nie wymaga. Można umowę zarejestrować w urzędzie skarbowym ("odpłatne czynność cywilnoprawna").
  3. Moim zdaniem nie - z powodów jak w pkt 1. Zdziwienie notariuszy trudno uznać za argument.
Jednym słowem radni Warszawy uważają mieszkańców Warszawy za kombinatorów, którym należy jak najbardziej utrudnić możliwości tego kombinowania. Alternatywnym celem radnych Warszawy jest zmuszenie mieszkańców Warszawy do obrotu gospodarczego poprzez brak kuriozalnych wymagań dla umów odpłatnych, to znaczy takich, w których następują jakieś płatności, od których trzeba odprowadzić choćby mikroskopijny podatek. Oprócz Andrzeja Golimonta, radni Warszawy nie czują się w obowiązku udzielić nawet najbardziej lakonicznej odpowiedzi na pytanie mieszkańca, którego interesy ponoć reprezentują.

To jest bardzo dobry przykład, uwidaczniający źródło stanowienia złego prawa. Na najniższym samorządowym szczeblu, nawet przy uchwale dotyczącej stref płatnego parkowania nie poprzestaje się na wyznaczeniu granic stref i wprowadzeniu prostych zasad odpłatności. Powstaje od razu pomysł zabezpieczenia miasta przed "pomysłowością mieszkańców nie spełniających kryteriów". Przed czym zabezpiecza ten przepis? Cóż za trudność dla chcącego zapewnić sobie prawo do abonamentu podpisać taka umowę w formie aktu notarialnego z jakimś mieszkającym w centrum staruszkiem? Co ten zapis takiego daje, poza zmuszeniem mieszkańca do zmarnowania czasu i poniesienia dodatkowych kosztów?

Demokracja zaczyna się od najdrobniejszych rzeczy, realizuje nawet w małych sprawach. Na najniższym szczeblu samorządności, w najdrobniejszych nawet sprawach, brakuje zdrowego rozsądku i szacunku dla obywatela. Brakuje po prostu MYŚLENIA. Tu widzę przyczynę życia w porządku prawnym, który nie ma na celu uporządkowania międzyludzkich relacji tylko wprowadzenie jak największej liczby utrudnień. W tym błahym temacie nikt z radnych nawet nie czuje potrzeby wytłumaczenia się ze swojej decyzji. Czegóż wymagać przy tworzeniu ustaw mogących w konsekwencji przynieść milionowe zyski jednej albo drugie grupie interesu.

Jak głosowali poszczególni radni można zobaczyć tutaj. Ja na tych ludzi na pewno nie oddam już głosu w żadnych wyborach.

poniedziałek, 10 października 2011

Opowieść polityczna

Zenobia wróciła do domu po ciężkim dniu pracy. Włączyła telewizor tłumacząc, że chce obejrzeć tylko wiadomości. Najpierw TVN o 19:00, czasem Polsat, później TVP1 o 19:30. Tak, żeby porównać źródła i dzięki temu mieć obiektywny ogląd świata. Następnie razem z mężem przygotowała obiadokolację, kąpiel, łóżko i rano znowu do pracy. Dzień za dniem, wieczór za wieczorem.

Mąż przynosił czasem do domu jakieś filmy na płytach. Dokumentalne. Twierdził, że nie obejrzy ich w telewizji. Zenobia nie chciała ich oglądać. Twierdziła, że widocznie są za słabe by pokazywać je w publicznej telewizji, a tym bardziej w jakiejś komercyjnej. Raz czy dwa dała się namówić, to było coś o mgle i o smoleńskiej katastrofie. Ile można o tym samym? Po co faszerować się tą pisowska propagandą? Trzeba z rozsądkiem podchodzić do rzeczywistości.

W niedzielę Zenobia postawiła krzyżyk przy ministrze finansów, twierdząc, że na czas kryzysu potrzeba kogoś, kto umie liczyć pieniądze. Słyszała jakieś plotki o monstrualnie rozrośniętym ostatnio deficycie, o ukrytym długu, ale przecież nie ma co się dziwić, że zrozpaczona opozycja rozsiewa katastrofalne wizje. Wszyscy trąbią o kryzysie, ale Zenobia ma wrażenie, że to tylko po to, by usprawiedliwić rezygnację z podwyżek. Przecież widać gołym okiem ile się buduje, że w sklepach niczego nie brakuje, a ceny rosną na miarę naturalnie zdrowej inflacji. Grecy żyli ponad stan, ale Polacy ciężko pracują i nie ma powodu, by konsumpcyjny kryzys grecki pojawił się w jakże innej Polsce.

* * *

Zenobia jest rozsądna i spokojna. Nie toleruje agresji i demagogii. Już w trakcie wyborów, rozmawiając ze znajomym po prostu ucięła rozmowę gdy ten się zdenerwował.

- Najgorsze jest to - zaczął wzdychając znajomy, - że jakikolwiek by nie był wynik wyborów to będzie dym. Wszystko bowiem jest przygotowane do unieważnienia wyborów. Wymuszone decyzją Sądu Najwyższego opóźnione dopuszczenie list Nowego Ekranu, chryja z listami Korwina-Mikke, gdzie PKW "nie zdążyła" sprawdzić podpisów rejestrują tylko 19 z 21 list, co w efekcie uniemożliwia potraktowanie listy Korwina jako ogólnopolskiej a to przecież daje dostęp do mediów itd. Teraz wyczytałem, że gdzieniegdzie wydano wadliwe karty do głosowania... Jeśli wygra PiS to Platforma bardzo poważnie rozważa wariant unieważnienia. Jeśli wygra PO to PiS może się na tej samej podstawie domagać unieważnienia. Nawet jeśli PiS i PO uznają legalność to kto inny, Nowy Ekran albo Korwin będą się domagać unieważnienia. Jeśli nie teraz to później. Powodów do unieważnienia jest multum i w zasadzie skandalem będzie jeśli one nie będą unieważnione. Cała kadencja będzie poddawana w wątpliwość przez opozycję, która będzie negowała legalność parlamentu.

- Tak - odpowiedziała refleksyjnie Zenobia, - to jest właśnie takie irytujące w polskiej polityce: zamiast zorganizować wielkie społeczne protesty przed wyborami, aby je po prostu przesunąć, by zlikwidować te wątpliwości i zadbać o ich niekwestionowaną legalność, to czeka się na wybory i będzie się robić dym dopiero potem. Zamiast dbać o Polskę i jej instytucje to dba się tylko o partyjny interes.

- A kto miałby zorganizować te protesty społeczne?

- No jak to kto? Opozycja! Chcą rzetelności i prawa, to powinni organizować pilnowanie przestrzegania tego prawa.

- Ale gdyby PiS zorganizowało protesty to wszyscy by zaczęli wieszać na nich psy, że to wichrzyciele i awanturnicy...

- No bardzo wygodna postawa. To dosyć łatwe wytłumaczenie, nie sądzisz?

- Ale dlaczego nie oczekujesz np. od PO że ono zorganizuje protesty?

- No przecież nie jest to w interesie PO, więc po co ma ona organizować te protesty...

- No ale w interesie PiS też to nie jest, bo by go przecież rozszarpali w mediach, więc...

- Tego nie wiesz...

- No przepraszam, ale nie widzisz tego co się dzieje?...

- ...ale dlaczego podnosisz na mnie głos?

- No bo głupoty mówisz! - zirytował się znajomy - nie widzisz tego co mówisz? Nie widzisz nic złego w tym, że PO nie zrobi nic niezgodnego ze swoim interesem (i słusznie) ale jeśli PiS nie chce robić czegoś niezgodnego ze swoim interesem to działa przeciwko Polsce??? Sorry, ale to są jakieś bzdury!

- Wiesz co, to jest właśnie powód, dla którego nie chcę rozmawiać o polityce. Jak tylko schodzi na politykę to zaczynasz krzyczeć i jeszcze mnie obrażasz.

- Krzyczę nie z powodu polityki tylko z powodu nierówności zasad! Poza tym nie widzisz nic złego w nazwaniu kogoś kretynem, gdy pieprzy farmazony, ale gdy spróbowałem pokazać ci twoją niekonsekwencję, to się od razu obrażasz. Nie powiem czego to jest przejawem...

- Wiesz co, skończmy tą rozmowę. Cześć.

Zenobia nie miała ochoty na pogłębianie tematu, który był przecież jednym wielkim szambem. Miała poczucie, że każda rozmowa o polityce wyzwala w ludziach ukryte pokłady agresji, które w przypadku jakichkolwiek innych spraw pozostają w ukryciu. Ten jeden temat przenika swoim smrodem każdego, kto go poruszy. Tak jak w tym przypadku. Ona próbowała rozsądnie rozmawiać, a ten napadł na nią z nie wiadomo jakiego powodu. Rozmowa o polityce zawsze się tak kończy. Szczególnie z tymi od kaczora. To naprawdę są oszołomy. Normalnie rozmawiać nie potrafią. I od razu wymyślać zaczynają. Na racjonalne argumenty odpowiadają agresją. Nie, od rozmowy na ten temat trzeba się zdecydowanie trzymać z daleka. Choć rozmowa ze zwolennikami Platformy wygląda całkowicie inaczej. Miło, kulturalnie, rzeczowo...

* * *

Znajomy Zenobii szedł noga za nogą zatopiony w myślach. Znowu dał się wyprowadzić z równowagi absurdem dnia codziennego. W sumie przecież to normalne i zrozumiałe, że działania tego, kogo lubię jesteśmy skłonni usprawiedliwiać nawet w wypadku różnych nieetycznych zachowań, zaś od swoich przeciwników oczekujemy ponadstandardowej poprawności. To samo można zaobserwować w każdych innych warunkach. Jeśli lubisz gościa, to jego zaczepianie jakiejś panny na ulicy uznasz za sympatyczny błyskotliwy podryw. Jeśli nie lubisz gościa, uznasz go za chamskiego obślinionego oblecha. Dlaczego zatem ta zwyczajna i ludzka niekonsekwencja jest tak irytująca? Nieważne zresztą dlaczego, ważniejsze jak sobie z nią radzić? Ta bezradność wobec ludzkiej ułomności jest taka obezwładniająca.

Trening. Trening osobowości. Ma rację Karnowski, że trzeba budować instytucje. Ma racje Sakiewicz, że trzeba budować niezależne media. Straszna jest maniera tego nowego brukowego dziennika, ale jeszcze straszniejsze jest to, że gazet z takimi poglądami jest tak mało wobec liczby tytułów prorządowych. Gdzie ta czwarta władza, która patrzy realnej władzy na ręce? TVN? Polsat? TVP? Wolne żarty. Ale kto jest w stanie strawić pięćdziesiątą modlitwę w ciągu dnia w radiu Maryja? Na pewno nie takie Zenobie, którym czasu brakuje na zrobienie porządnego obiadu. Mając wybór między TVTrwam a TVP, nie dziwne że wybiera TVP. W efekcie oburza się na każdy przejaw dyskryminacji homoseksualisty, pochyla się nad losem bezdomnego psa, ale od wyborcy PiS wymaga nieskazitelnej przyzwoitości. I nie widzi w tym cienia symbolicznej przemocy, nie dostrzega dyskryminującej władzy języka, z którym tak walczą feministki. Językowa dyskryminacja niepodległościowego światopoglądu jawi się dla takich Zenobii równie realnie jak paranormalne wyginanie łyżeczek i telepatia.

Instytucje. Jak je budować? Jak stworzyć wspólnotę biznesową, która będzie prowadziła na tyle niezależny biznes, że brak reklam i informacji w tak zwanych wiodących mediach tego biznesu nie zarżnie? To nie mogą być pojedyncze firmy narażone na utratę kontrahentów. Przykład kieleckiego przedsiębiorcy, który zmarł po pożarze swojego samochodu, pokazał jak się kończy pozorna finansowa niezależność wobec solidarnego sprzeciwu mafijnych układów. Solidarności mafijnej musi zostać przeciwstawiona solidarność obywatelska. Ale tej nie zbuduje się na wzmacniającej międzyludzką nieufność frustracji i resentymencie. Tu potrzeba pozytywnego konstruktywnego myślenia, połączonego z otwartością postawy. Wielkie korporacje wysyłają swoich pracowników na specjalistyczne szkolenia w zakresie takiego myślenia o swojej firmie. Być może trzeba pomyśleć o tego typu szkoleniach w zakresie myślenia o własnym państwie?

Nie ma bardziej irytującej sytuacji niż bezpodstawne niesprawiedliwe oskarżenia. Ma rację Zenobia, że uleganie tej irytacji nie jest konstruktywne. Ulegając tej irytacji nie uda się pokazać niekonsekwencji jej myślenia. Jej ułomność polegająca na oczekiwaniu od adwersarza formalno-merytorycznej nieskazitelności w niczym nie usprawiedliwia ulegania ludzkim odruchom. Nie przekona jej żaden znajomy, jeśli będzie codziennie oglądała TVN, Polsat i TVP, gdzie nie ma nic niestosownego w rozmowie o wydarzeniach sprzed 20 lat pod pretekstem troski o najbliższą przyszłość, czy nie ma nic niestosownego w zakrzykiwaniu polityka opozycji przez prowadzącego program dziennikarza. Musi powstać telewizja, gdzie rzeczowa i kulturalna rozmowa będzie czymś, do czego można się odwołać. Na razie wszyscy, nawet w prywatnych rozmowach ulegamy tej manierze niesłuchania odpowiedzi i zakrzykiwania rozmówcy.

Znajomy Zenobii dotarł do domu. Usiadł na kanapie i niewidzącymi oczyma patrzył na brązowiejące liście za oknem. Muszą opaść. Muszą zgnić pod białym, nieskazitelnym śniegiem. Później jeszcze dni pluchy i nadejdzie zielona trawka. Chwila ciepłych dni i znowu jesień. Koło historii. Natura. Czym tu się irytować?

czwartek, 6 października 2011

Nie dziś to jutro

Jestem spokojny. Wracając z wakacji zajrzałem do leżącej na stoliku przydrożnego baru Gazety Wyborczej przyciągnięty wizerunkiem milczącego od jakiegoś czasu Adama Michnika. Przeczytałem jego odezwę do światłego narodu i na mej twarzy pojawił się uśmiech. Zawsze odczuwam dziwny dreszczyk przyjemności, gdy literatura realizuje się na moich oczach. A przecież tyle napisano o dzieciach rewolucji pożeranych przez nią samą, tyle napisano o Folwarku Zwierzęcym i co? I dalej dzieje się to samo w zamkniętym kole ludzkich mechanizmów. Adam Michnik wchodzący w skórę Jerzego Urbana rozbraja i cieszy. Cieszy, bo tylko kłamstwo posunięte poza granice absurdu ma szansę się samo zdemaskować. A zdemaskowane kłamstwo traci swoją moc oddziaływania. Zdemaskowanemu kłamcy już nikt nie wierzy. Nikt poza innymi świniami, które weszły na fotele ludzi i spełniają się w paleniu cygar i popijaniu burbona.

Tekst Adama Michnika politycznie jest aż tak absurdalny, że nawet nie wymaga polemiki. Oskarżanie dwuletnich rządów ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego o porażkę czteroletnich rządów Donalda Tuska jest zabawne nawet dla zwolenników tego ostatniego. Apelowanie o udział w wyborach, bo ich bojkot może doprowadzić do władzy ludzi, którzy... no właśnie, to jest ciekawe nawet z czysto psychologicznego punktu widzenia. Ten tekst, przy odrobinie woli, mógłby być pretekstem do niejednego procesu sądowego. Czytamy między innymi: "tych ludzi przyłapano na wielu kłamstwach, gdy przegrywali kolejne procesy sądowe" - a ja szukam jakiegoś procesu Antoniego Macierewicza, który byłby przegrany w ostatniej instancji. I nie znajduję. Na temat przegranych procesów Michnika można znaleźć sporo informacji w internecie. Dalej: "ci ludzie zmieniali w ciągu jednej nocy ustawy, by przeobrażać media publiczne w instrument własnej propagandy" - czy Michnik ma na myśli nocne głosowanie nad zmianą ustawy o dostępie do informacji publicznej? I na koniec: "ci ludzie ogłosili Lecha Wałęsę agentem komunistycznej bezpieki" - czy agentem się zostaje przez ogłoszenie? Czy przez podpisanie zobowiązania współpracy i dostarczanie przez długi czas różnych informacji? Michnik zaprzecza dokumentom zgromadzonym w IPN? Ach, zapomniałem o wyroku sądowym na Waszczykowskiego, w którym sąd stwierdził, że dokumenty zgromadzone w IPN są nieprawdziwe ;-)

Takie oderwanie od rzeczywistości, abstrahowanie od faktów, świadczyć może tylko o tym poziomie zatrucia organizmu, który nie pozwala już tego ukryć. Jeden kieliszek, dwa - można udawać że się nic nie piło, ale nawet największy twardziel nie jest w stanie ukryć alkoholowego upojenia po wypiciu duszkiem pół litra wódki. Ten przypadek mamy właśnie u Michnika, Lisa i Gugały. Lis w rozmowie z Kaczyńskim był merytorycznie nieprzygotowany, przekroczył granice dobrego wychowania, ale generalnie udało mu się nie stracić panowania nad sobą. Gugała zaś, podczas rozmowy z Hofmanem, dostarczył widzom naprawdę dużej dawki specyficznej rozrywki.

Gugała nie pozwolił swojemu gościowi odpowiedzieć na żadne ze swoich pytań. Gugała powtarzał zdementowane opinie niemieckiej prasy jako fakty. Rozbawienie gościa wywołane absurdalnym zachowaniem gospodarza rozsierdzało gospodarza coraz bardziej i po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć tego wytrawnego, zawsze opanowanego dziennikarza, w stanie pokazywanym na wycofanym z obiegu sławetnym spocie Platformy Obywatelskiej. Coraz bardziej trzęsący się głos, coraz bardziej podniesiony, coraz głośniejszy... Miałem wrażenie, że raptowne zakończenie programu jest spowodowane uświadomieniem sobie przez prowadzącego, że zaraz nie wytrzyma i rzuci w gościa szklanką albo czym innym. Zaiste cudowny pokaz profesjonalizmu, obiektywizmu i niezależności ;-)

Wszystkie te drobne skądinąd zdarzenia układają się w całość, która sprawia, że czuję się spokojny. Ci ludzie czują, że grunt pali im się pod nogami, że już nie ma ratunku, że czas bezbolesnej i bezkarnej spokojnej manipulacji się kończy. Jak pokazuje przykład węgierski zmiany nie są nierealne. W sytuacji gdy coraz więcej ludzi wyrzuca telewizor i odstawia jedynie słuszne gazety, wpływ propagandy maleje. Wielkie tuzy pseudodziennikarstwa zaczynają przejawiać objawy syndromu bankruta: nadmierna konsumpcja mająca przesłonić niewygodną rzeczywistość. Już nie liczy się przyszłość, renoma, honor, bo przyszłości już nie ma. Można sobie pozwolić na szaleństwo, przynajmniej ostatnią chwilę przyjemności: zwymyślać Kaczyńskiego na czołówce, nakrzyczeć na gościa na wizji, napawać się pogardą.

Zawsze jest szansa na realną zmianę, na przywrócenie pojęciom ich znaczeń, na rozliczenie prawdziwych bandytów, na restaurację uczciwości, na uwolnienie energii stłamszonej absurdalnymi przepisami i postkolonialną mentalnością. Decyzja zależy od nas. Do nas należy wybór. Oni, bankruci, to wiedzą. Dlatego tak się denerwują. Ja też to wiem. I dlatego jestem spokojny.

niedziela, 18 września 2011

Pielęgnowanie podziałów

Dziel i rządź (łac. Divide et impera) – stara i praktyczna zasada rządzenia polegająca na wzniecaniu wewnętrznych konfliktów na podbitych terenach i występowaniu jako rozjemca zwaśnionych stron. Jako pierwsi zastosowali ją Rzymianie na Półwyspie Apenińskim (podpisywali umowy między podbitymi ludami, zwanymi odtąd "sprzymierzeńcami", a sprzymierzeńcom nie wolno było podpisywać umów między sobą, przez to prowincje nie mogły się zjednoczyć, aby pokonać Rzymian).

Tyle Wikipedia. Źródło nie tylko powszechnie dostępne, ale też jedno z ważnych źródeł informacji Prezydenta Komorowskiego. Powszechność i dostępność tej wiedzy, jak można się przekonać w naszym kraju, nie likwiduje jej skuteczności. Nie jest to żadna tajna broń manipulacji, której zdemaskowanie może stępić jej ostrze. Jest to metoda stara i jak widać niestarzejąco się efektywna.

W poprzedniej notce zrobiłem coś na kształt kalendarium działań podjętych przez środowisko związane z portalem Nowy Ekran w związku ze skandalicznymi i dyskwalifikującymi działaniami Państwowej Komisji Wyborczej. W normalnych demokratycznych warunkach, w kontekście wątpliwości wokół różnych Komitetów Wyborczych, wobec faktu złamania prawa przez PKW, co zostało potwierdzone decyzjami Sądu Najwyższego, urzędnicy PKW zostaliby natychmiast zdymisjonowani, odwołani. Zaś dla zapewnienia braku jakichkolwiek wątpliwości co do skutecznego i zgodnego z prawem przeprowadzenia wyborów, zostałaby podjęta decyzja o rozpoczęciu procesu wyborczego od nowa. Tymczasem oprócz tego, że decyzje Sądu Najwyższego nie skutkują dalszymi konsekwencjami, cała sprawa jest marginalizowana przez samych wyborców. Na różnych portalach pośród nielicznych komentarzy do mojego tekstu pojawiły się i takie, że Nowy Ekran to banda awanturników, że te Komitety Wyborcze same są sobie winne itp.

Zjawisko bagatelizowania problemów, jeśli sygnalizuje ten problem mój przeciwnik, jest powszechne i nie dotyczy tylko tej sprawy. Okazuje się, że mało kto jest zainteresowany argumentami innymi niż własne. Oprócz marginalizowania inicjatyw wartościowych ale nie własnych, powszechne jest też zjawisko wychwytywania i publikowania ewidentnych wpadek potencjalnych sprzymierzeńców. Nie będę podawał przykładów, żeby nie podbijać tego bębenka naigrywania się, ale trzeba przyznać że niemal każdy z nas jest pewnie w stanie wskazać przynajmniej jedno środowisko, które pomimo, że deklaruje podobne cele do naszych, to z różnych względów forma działania tegoż środowiska nam się nie podoba i jesteśmy w stanie zrobić wiele, by napiętnować tą formę, zapominając o celach. Okazuje się, że bardzo trudno jest powstrzymać się od wymiany ciosów, w których tkwi potężna dawka moralizatorskich deklaracji. A wystarczy przecież po prostu zmilczeć niektóre ewidentne wpadki, by na zewnątrz stwarzać wrażenie siły wynikającej z nierozerwalnej jedności.

Nikt z nas nie jest doskonały i dlatego potrzeba autorytetów zdaje się być wpisana w konstrukcję ludzkiego umysłu, który nie rozpatruje rzeczywistości pod kątem logicznej spójności różnych zjawisk, ale poprzez znaczące osoby, które udzielają lub nie, swojego poparcia danej sprawie. To nawet zrozumiałe w sytuacji, gdy danych do przetworzenia jest stosunkowo dużo i nie ma ani czasu ani możliwości przetworzyć je wszystkie, by wyrobić sobie pogląd. Zniszczenie wszelkich autorytetów umożliwia zatem skuteczniejsze panowanie, bo podzieleni i pozbawieni zaufania do siebie nawzajem ludzie stanowić będą łatwo zarządzalną masę baranów, która to masa jest do opanowania przez kilka sprawnych owczarków.

Powtarzające się co jakiś czas apele o samodzielne myślenie zdają się być zaklinaniem rzeczywistości porównywalnym z przysłowiową modlitwą o deszcz. Samodzielne myślenie ludzie zaczynają realizować poprzez zaprzestanie słuchania kogokolwiek poza sobą samym. Efektem takiego zamknięcia jest jedynie przyspieszenie procesu ogłupiania, co jednak ma tę zaletę, że po przekroczeniu pewnego progu człowiek sobie ten stan ogłupienia w końcu uświadamia. Mam wrażenie że jesteśmy już blisko takiego progu.

W ostatnim czasie byłem uczestnikiem kilku ciekawych dialogów, które świetnie ilustrują to, o czym piszę. W jednym z nich mój rozmówca wyraził swoje najwyższe zdumienie, że ja, człowiek przecież rozsądny, myślący, liberalny, niewierzący, wypowiadam się tak, jak bym miał głosować na PiS. Fakt głosowania na PiS jako symptom najwyższego poziomu intelektualnej degrengolady bardzo mnie rozbawił. Nie ważne, że programowo liberalna PO zwiększa uprawnienia służb specjalnych w zakresie inwigilacji obywateli, nie ważne że liberalna gospodarczo PO zwiększa podatki oraz wydatki państwa, nie ważne że obywatelska w nazwie partia rządząca przeprowadza rzutem na taśmę w jednym z ostatnich głosowań w odchodzącym Sejmie prawo ograniczające dostęp obywateli do informacji publicznej. Ważne, że głosowanie na PO jest rozsądne, a krytyka partii rządzącej oznacza umysłową degrengoladę w postaci zamiaru oddania głosu na PiS.

Drugi przykład nie wymaga w zasadzie komentarza. Jest po prostu namacalnym przykładem ściany, do której doszła medialna propaganda. Wiele mi ten krótki dialog wyjaśnił, a jednocześnie jest iskierką nadziei, że gdy ludzie uświadomią sobie ten stan, w jakim znajdują się ich umysły, uruchomią w końcu myślenie, co będzie oznaczało koniec okresu ogłupienia. Na pewno nie stanie się to z dnia na dzień. Ale każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku.

Dialog:
- żebyś ty wiedział jak mnie ten Kaczyński denerwuje!
- tak? a dlaczego?
- no właśnie nie wiem dlaczego...

środa, 14 września 2011

Odwołać PKW i rozpisać nowe wybory?

Czekam, czekam i czekam, i doczekać się nie mogę. Dzisiaj w wiadomościach na TVN podali informację o problemach Janusza Korwina-Mikke z zarejestrowaniem listy ogólnokrajowej. Ale już w dzienniku na TVP1 nie było o tym ani słowa. Przeglądam gazety i czekam, kiedy pojawią się jakieś informacje o problemach innych komitetów i co? I nic. PKW jest poza sferą zainteresowań dziennikarzy? Nie chcą oni osłabiać i tak goniącego ostatkiem sił autorytetu państwa? Nie chcą podważać wiarygodności tej dostatecznie już skompromitowanej instytucji?

Co się wydarzyło?

22 sierpnia został złożony do Państwowej Komisji Wyborczej wniosek o zarejestrowanie Komitetu Wyborczego Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu. Komitet poparło swoimi podpisami ok. 1300 osób, ale co najmniej 1079 nie powinno budzić żadnych formalnych zastrzeżeń (typu: niepełny adres czy nieczytelny PESEL).

Pomijając najróżniejsze opinie na temat tej inicjatywy, nie ulega wątpliwości, że NowyEkran.pl jest pierwszym medium w Polsce, które po pół roku działalności w Internecie było w stanie stworzyć Komitet Wyborczy i dzięki narzędziu internetowemu (www.prawybory.net) zaprosić obywateli/czytelników do podjęcia próby wprowadzenia niezależnych kandydatów do Sejmu i Senatu.

23 sierpnia Państwowa Komisja Wyborcza nie przyjęła do rejestracji Komitetu Wyborczego Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu ze względu na niewystarczającą ilość podpisów obywateli popierających utworzenie komitetu wyborczego. Według Państwowej Komisji Wyborczej listom Nowego Ekranu zabrakło do zarejestrowania 55 podpisów.

25 sierpnia Komitet Wyborczy Nowego Ekranu złożył skargę do Sądu Najwyższego na PKW. W odpowiedzi Sąd Najwyższy uznał działanie PKW za niekonstytucyjne w stosunku do Wyborców, Komitetów i Kandydatów.

31 sierpnia Sąd Najwyższy uchylił uchwałę PKW a w dniu 8 września sporządził uzasadnienie z którego (str. 4, 5 i 6) wynika, że PKW odmawiając zarejestrowania kilku Komitetom Wyborczym, oraz List do Sejmu takich Komitetów jak Porozumienie Prawicy (Marek Jurek, UPR) czy Forum Nowej Prawicy (Janusz Korwin Mikke), także wielu Kandydatom do Senatu (m.in. Markowi Królowi i Annie Kalata z "Obywatele do Senatu" Dudkiewicza) złamał Konsytucję RP:

"konstytucyjne prawa obywatela nie mogą być ograniczane przez nadmiernie restrykcyjną metodę oceny prawidłowości wpisów w wykazie osób popierających - tu: utworzenie komitetu wyborczego wyborców, a w innych przypadkach - kandydatów do stanowisk, które na mocy Konstytucji obsadzane są w wyborach bezpośrednich"

Jak pisze na swoim blogu Łażący Łazarz: w sytuacji bezprawnego wykluczenia przez Państwową Komisję Wyborczą dwóch Komitetów Wyborczych (Porozumienie Prawicy i Forum Nowej Prawicy) mających szansę przekroczenia 5% progu wyborczego z możliwości zarejestrowania List Ogólnopolskich, oraz nawet kilkuset kandydatów do Senatu RP w całym kraju, należy uznać, że Wybory Parlamentarne w Polsce zostaną przeprowadzone w sposób niedemokratyczny bo ze łamaniem wszelkich norm prawnych, konstytucyjnych oraz zasad Unii Europejskiej.

6 września, o godz. 12.00 odbyła się konferencja prasowa Komitetu Wyborczego Nowego Ekranu z udziałem dziennikarzy wszystkich mainstreamowych stacji dotycząca zawiadomienia o przestępstwach PKW i wezwania Prezydenta i SN o rozpisanie nowych wyborów. Pomimo obecności dziennikarzy wszystkich "wiodących" stacji telewizyjnych, wszystkie potem przemilczały w dziennikach zawiadomienie do prokuratury na PKW i wniosek o nowy termin wyborów.

Dopiero 13 września, w dzień powszedni, w wiadomościach na Polsacie o godzinie 11 rano wystąpił Łażący Łazarz i Anna Kalata, by opowiedzieć o niekompetencji Państwowej Komisji Wyborczej. I co? I nic, dalej cisza.

Dołożyć do tego należy kłopoty Marka Króla i Anny Kalaty, kłopoty Komitetu Wyborczego Janusza Korwina-Mikke i wiele innych przypadków uniemożliwienia przez PKW obywatelom Rzeczypospolitej wypełnienie biernego prawa wyborczego.

W tym świetle słuszny wydaje mi się kompletny brak zainteresowania wyborami. Dopóki nie zmieni się przynajmniej kierownictwo PKW, dopóki nie zostanie wyjaśniona sprawa wypełnionych kart do głosowania znalezionych w bagażniku oskarżonego o zabójstwo byłego policjanta, dopóki nie zadbamy o równość szans i równość traktowania, jakiekolwiek rozważania na temat wyborczych decyzji pozostaną jedynie akademickimi dyskusjami. Nie ma mowy o wolnych wyborach, bez żadnej medialnej reakcji na tego typu przypadki coraz bardziej bezczelnego naruszania prawa. Obywatelska fikcja w jakiej się poruszamy staje się coraz bardziej widoczna.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Szanowny Panie Piotrze - mi też jest niezmiernie miło ;-)

Tekst jest odpowiedzią na tekst Piotra Zaremby na portalu wPolityce.pl

Szanowny Panie Piotrze,

Rzeczywiście nazwanie mojego tekstu polemiką było nieco na wyrost i mogło wprowadzać pewne zamieszanie. Zamiast polemiki jest w nim rozwinięcie różnych tez i poszukiwanie alternatywnych diagnoz dotyczących przyczyn obecnego stanu rzeczy. Bardzo powierzchownie poruszyłem tematy z wielu różnych bajek i wyszedł rzeczywiście galimatias. Nie miałem także zamiaru pisać personalnie, dzieląc się jedynie przemyśleniami natury ogólnej. Biorąc zaś sobie do serca komentarze pod moim tekstem postaram się streszczać.

W moim odczuciu dyskusja o tym, które zdanie polemista opacznie zrozumiał byłaby jałowa i tym bardziej mało zrozumiała dla Czytelnika. Zatem nie krusząc kopii o szczegóły chciałbym jedynie skonstatować, że zgadzamy się co do faktów, tzn. fotografii stanu obecnego. Tabloidyzacja mediów, przejmowanie przez głównonurtowe tytuły poetyki i stylistyki blogosfery – to są fakty niezaprzeczalne. I jednoznacznie negatywne w ocenie. Zgadzam się również z opinią, że "Profesjonalne gazety są gwarancją kontroli władzy i istnienia opinii publicznej [bo są one] dobrze zorganizowanymi, zasobnymi maszynami." Dodam więcej: mają większą wiarygodność poprzez wypracowaną często latami markę. Oczywiste jest, że odbiorcy informacji nie mają czasu na weryfikację wszystkich dostarczanych im treści. Dlatego ufają instytucjom, które powołane są do tego by przekazywać obiektywne fakty i wyraźnie oddzielać te fakty od redakcyjnych ocen. Źródła takiej a nie innej roli prasy i instytucjonalno-prawne umocowanie tego przekonania o społecznej roli dziennikarza to temat w oczywisty sposób na inną okazję.

Faktyczna różnica między nami leży rzeczywiście w sferze ocen przyczyn spadku popularności mediów tradycyjnych. Nie polemizuję z faktami podawanymi w bardzo rzetelnym raporcie "Economista". Staram się raczej pójść krok dalej poza wykonaną przez Pana Piotra fotografię. Nie ukrywam przy tym, że jest to jedynie intelektualna zabawa, która może ale nie musi mieć silny związek z rzeczywistością, lecz stanowiąc jakąś próbę diagnozy, coś nam mówi o otaczającym świecie. Podchodząc zatem na luzie do tych trudno weryfikowalnych, bo subiektywnie i naprędce skonstruowanych tez, postaram się je nieco uściślić.

1. Gwarancja kontroli władzy staje się powoli fikcją, gdyż największe dzienniki coraz bardziej przypominają tuby propagandowe poszczególnych rządów lub głównych grup interesów. Dzieje się tak ze względu na ideologiczny terror wzrostu przychodów. Przejawia się to w nadreprezentacji głosów i opinii wspieranych przez silne ekonomicznie lobby i marginalizowanie opinii nieposiadających silnego ekonomicznie zaplecza. Już nawet nie wsparcie, ale chociażby równoprawne zaprezentowanie przeciwstawnych opinii wiąże się z niebezpieczeństwem utraty reklamodawców, którzy ulegają kolejnej subtelnej ekonomicznej presji ze strony ponadnarodowych koncernów. To samo dotyczy niepoprawnych politycznie tematów, gdy naciski nieformalnie powiązanych z ekonomicznymi lobby polityków potrafią doprowadzić tytuł do bankructwa. To ostatnie szczególnie namacalnie jest odczuwalne w Polsce, przykładem chociażby dziennik Życie. Jednak na świecie niska reprezentacja przeciwników teorii wpływu człowieka na zjawisko globalnego ocieplenia, czy orędowników zagrożeń płynących z GMO nie wydaje się być przypadkiem.

2. Pyta Pan skąd dowód, że 20 czy 50 lat wcześniej dziennikarstwo było bardziej rzetelne? Nie mam żadnego dowodu, raczej wszystko wskazuje na to, że jest duża szansa, że było jeszcze mniej rzetelne. Nie było jednak dzisiejszych możliwości weryfikacji i utrzymanie powszechnego przekonania o dziennikarskiej rzetelności było być może łatwiejsze. Można w obecnej sytuacji pójść dwiema drogami: albo dostosować dziennikarstwo do poziomu blogosfery (co się dzieje), albo zwiększyć dbałość o rzetelność. Drugie rozwiązanie wymaga wytężonej uwagi instytucji kontrolnych i rozstrzygających, jednak w Polsce postawa REM nie pozostawia złudzeń, w jakim kierunku zmierza ten zawód. Moim zdaniem jest to odbiciem ogólnocywilizacyjnych procesów, w których dotychczasowe wartości ulegają przekształceniu najpierw na poziomie języka, następnie na poziomie stosowania.

3. Nie mogę się również zgodzić, że percepcja czytelnika nie jest w stanie już przetrawić tekstów dłuższych i trudniejszych. Tutaj nic się nie zmienia na przestrzeni dziejów i fakt obdarzenia umiejętnością czytania prawie wszystkich przedstawicieli społeczeństwa nie musi moim zdaniem oznaczać, że ogólna inteligencja ulega obniżeniu. Statystyczny rozkład jednostek zdolnych przyswoić bardziej skomplikowany przekaz jest w miarę stały. Natomiast całkowita liczba osób, które zdolności intelektualne łączą z umiejętnością czytania ze zrozumieniem, zwiększa się w miarę likwidowania obszarów analfabetyzmu. Tu np. upatrywałbym wzrostu zapotrzebowania na prasę w Indiach. Ocenianie natomiast poziomu percepcji tekstów prasowych po internetowych komentarzach rzeczywiście może sprawiać wrażenie postępującej degrengolady, ale ja bym upatrywał przyczyn raczej w upowszechnieniu dostępu do internetu, niż we wtórnym analfabetyzmie zdziecinniałych czytelników. Zawsze istnieć będzie mniejszościowa grupa odbiorców z utęsknieniem poszukujących właśnie pogłębionych analiz otaczającej rzeczywistości.

4. Tym bardziej w tej powodzi internetowej jałowej poznawczo treści, po okresowym chaosie rosnąć ponownie zacznie znaczenie uznanych marek informacyjnych, które będą potrafiły oddzielić ziarno od plew i podadzą Czytelnikowi wybór przetrawionych przez dobrze zorganizowane zasobne maszynki sprawdzonych i rzetelnych informacji. Być może nie będą to te same tytuły co dzisiaj. Być może dzisiejsze marki prasowe, w ślepej pogoni za zyskiem ugrzęzną w bagnie "blogaskowej degrengolady" podobnie jak nie było szansy aby na wolnym rynku utrzymała się kompletnie skompromitowana w PRL-u Trybuna (Ludu). Jednak czy upadek obecnej skorumpowanej w opisany w punkcie pierwszym sposób prasy, będzie upadkiem prasy w ogóle – to czas pokaże. A jak wiadomo życie nie znosi próżni.

Niejaką trudność w odbiorze tego tekstu stanowić może fakt, iż mieszam dość swobodnie wątki dotyczące prasy specyficznie polskiej i prasy w ogóle. Jednak uznaję, być może mylnie, że po pierwsze, jesteśmy jednak częścią cywilizacji zachodniej, po drugie ufam w inteligencję czytelnika i staram się nie rozbudowywać nadmiernie tekstu o wyraźne zaznaczenia, kiedy mówię o prasie polskiej a kiedy o prasie jako pojęciu. Chciałem dwa zdania wyjaśnienia a wyszło tak jak zwykle. Nie pozostaje mi nic innego jak przeprosić Czytelnika za rozwlekłość i pozostaję w nadziei, że rozwlekłość ta nie przesłoniła po raz kolejny treści… ;-)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Gazety nie umierają - polemika z Zarembą

1. Pogłoski o śmierci.

Gazety umierają w ciszy. Wymowny tytuł artykułu Piotra Zaremby bije na alarm, albo ogłasza rezygnację wobec nieuchronności społecznych procesów. Tymczasem śmierć różnych zjawisk była ogłaszana w przeszłości nie raz i zjawiska te trzymają się mocno. Nic bowiem nie jest takie jak nam się wydaje, zaś świat podąża z reguły ścieżką najbardziej nieoczekiwaną. W tej sytuacji oczywiście można bawić się w analizy i przewidywania, jednak z pełną świadomością, że poza intelektualną zabawą niewiele te zabawy wnoszą jeśli brać pod uwagę kierunek zmian. Zabawa jednak może także rozwijać, dlatego pozwolę sobie na jej kontynuację i skomentuję subiektywnie kilka poruszonych przez Piotra Zarembę spraw.

Pogłoski o śmierci prasy uważam za nieco przesadzone. Internet jest świetnym workiem, w którym możemy odnaleźć i wykorzystać dowolny cytat, porównać źródła, sprawdzić informacje. Pojawienie się mp3 nie spowodowało ciągle śmierci płyty, podejrzewać tylko mogę, że działa tu potrzeba namacalnego obcowania z zamkniętym dziełem sztuki. Trochę jak rzeźba i obraz: potrzeba ich posiadania, przekładająca się na ceny na aukcjach nie zmalała z powodu wynalezienia fotografii i projektorów multimedialnych. Podobnie wróżono szybki zmierzch komputerów na rzecz wszczepianych w głowę czipów, lecz okazało się, że ludzie chcą mieć w domu maszynę, którą mogą identyfikować jako komputer, a wszechobecne systemy sterowane głosem stwarzają raczej poczucie osaczenia i inwigilacji zamiast wygody i ich wdrożenie się opóźnia z przyczyn psychologicznych a nie technicznych.

Gazeta jako określona marka sprzedająca zweryfikowaną wiedzę, publikowana jako dający się zarchiwizować papierowy materialny dokument, mam wrażenie że jeszcze długo będzie pełnić dotychczasową rolę. Spadek dochodów z reklam o niczym nie musi świadczyć. Spadek ten i pojawiające się pod jego wpływem wieści o upadaniu tradycyjnej prasy świadczą jedynie o przynależności autorów do obowiązującej ideologii nieustannego wzrostu zysków. Mam nieodparte wrażenie, że te spadające przychody długo jeszcze będą i tak wyższe od przychodów prasy sprzed lat kilkunastu czy kilkudziesięciu. Dlaczego prasa mogła kiedyś istnieć z minimalną liczba reklam a teraz kilkuprocentowy spadek ma być przyczyną zamykania tytułów? Czy powodem istnienia prasy jest zysk? Czy może jednak dostęp do rzetelnej informacji?

2. Dziennikarstwo śledcze a dezawuowanie efektów.

Zgadzam się, że dziennikarstwo śledcze nie poradzi sobie bez profesjonalnego zaplecza. Aczkolwiek działalność stowarzyszeń takich jak Blogmedia24, które prowadzi sprawy sądowe o dostęp do informacji publicznej mogą być jaskółkami odrodzenia obywatelskiej aktywności, która nie jest li tylko słomianym zapałem. Jednak do długotrwałych śledztw potrzeba czasu, możliwości i warsztatu, których uwikłany w normalną zawodową pracę obywatel nie posiada. Jednak czy do utrzymania profesjonalnej redakcji, w której utrzymałby się przywołany w artykule Woodward i Bernstein, naprawdę potrzeba nieustannego corocznego kilkuprocentowego wzrostu przychodów z reklam?

Wiem, że pytam naiwnie i z wielkimi pokładami dziennikarskiej ignorancji, ale może warto zastanowić się nad metodami, jakie pozwalały utrzymać się redakcjom bez dzisiejszego poziomu dochodów? Może warto dostrzegać przyczyn upadku niewygodnych dla władzy tytułów w źle skonstruowanym systemie zamiast w braku zainteresowania czytelników?

Jeszcze innym elementem tej układanki jest samo dziennikarstwo. Jaki sens ma dziennikarskie śledztwo jeśli ustalenia jednego tytułu są dezawuowane przez niemal wszystkie pozostałe. Zamiast wyciągać wnioski z ustalonych faktów dziennikarze zaczynają się zachowywać jak korporacyjni funkcjonariusze i udowadniają że nawet jeśli te fakty miały miejsce to nie mają żadnego znaczenia. Afera Watergate nie mogłaby mieć dzisiaj miejsca nie z powodu braku zainteresowania tylko z powodu nasilenia działań osłonowych przez konkurencję.

Przekłada się to na poczucie funkcyjnego podporządkowania pracy medialnej politycznym mocodawcom. Wspiera to coraz silniejsze społeczne odczucie oplątania wszystkiego mackami wszechmocnego spisku i obezwładnia wszelką aktywność wpisując się w tendencję do zamykania poszczególnych plemion w gettach towarzystw wzajemnej adoracji. Już nie tylko polityka to szambo, ale dziennikarze zdają się nie być lepsi, oddalając się coraz bardziej od rzetelności rozumianej jako zgodność co do podstawowych faktów. Dżentelmeni nie dyskutują o faktach, bo się po prostu co do faktów zgadzają. Jeśli natomiast dziennikarze zaczynają naginać rzeczywistość w sposób analogiczny do polityków to kto ma pełnić rolę nadzoru nad faktami? Blogerzy?

3. Ujawnianie zawartości dokumentów a prawo do informacji.

Internauci nie mają warsztatu, nie mają dostępu do dokumentów, nie mają zaplecza. Ale mają informatorów. Czy o Julianie Assange można powiedzieć że nie ma zaplecza? Głównym zarzutem wobec niego jest zdrada polegająca na ujawnianiu tajnych dokumentów. Przepraszam bardzo, rozumiem że amerykańscy wojskowi się wkurzyli, ale dziennikarze? Gdyby Assange dostarczył te dokumenty do jednej redakcji byłby cennym informatorem, którego danych zabrania ujawnić prawo prasowe. Ponieważ zaś ujawnił te dokumenty wszystkim to jest szkodnikiem i niszczycielem ładu społecznego oraz sprowadza niebezpieczeństwo terroryzmu na konkretnych ludzi? Innym zarzutem wobec niego jest ujawnianie zbyt obszernego zbioru bez żadnej selekcji. Zapewnienia Assange’a że jest to zbiór zweryfikowany, a w procesie weryfikacji jest jeszcze sporo innych dokumentów niczego nie zmienia. Dziennikarze dostają do ręki źródło, nie muszą się przebijać przez zamkniętych urzędników i narzekają. Co stoi na przeszkodzie dokonania odpowiedniego wyboru i odpowiedniej oceny? Przecież mało który czytelni będzie miał czas na przebijanie się przez te dokumenty. Od tego chyba powinni być dziennikarze? Nie muszą wychodzić z domu aby móc przeprowadzić głębokie dziennikarskie śledztwo i jeszcze narzekają. Czy chodzi o to, że wyniki takiego śledztwa mogą być podważone przez innego dziennikarza, który wnikliwiej przejrzy dokumenty?

To nie rozwój technologii stoi za spadkiem sprzedaży prasy, tylko uświadomienie sobie społeczeństwa poziomu dziennikarskich manipulacji. Przy blogerskiej działalności różnego rodzaju Kataryn, które nie tyle ujawniają ile punktują niekonsekwencje, naciągania i manipulacje spadają ludziom łuski z oczu i okazuje się że dziennikarz też człowiek! Blogerzy punktując polityków często lepiej niż profesjonaliści ujawniają słabość tych ostatnich, którzy rzekomo powołani do kontrolowania władzy biorą nieustannie udział w maskowaniu jej nadużyć. Działania pozorujące przestają odnosić skutek. Nadszarpniętą wiarygodność trudno jest odzyskać, wobec czego już całkowicie jawnie kontynuuje się działalność polityczną.

4. Kłopoty z rzetelnością i demonizacja polityki.

Obok systemowego już kreowania i podtrzymywania wizerunku polityki jako szamba, od którego uczciwy obywatel powinien trzymać się jak najdalej, funkcjonuje coraz jawniejszy przemysł obrzydzania medialnych kanałów dystrybucji informacji. To nie jest specyfika jedynie polska, to tendencja ogólnoświatowa, wystarczy popatrzeć na zamiatanie pod dywan problemów różnych światowych potęg. Kwestia rabunku starożytności w Iraku nie istnieje praktycznie w medialnym obiegu. Kwestia zignorowania w tymże Iraku możliwości inwestycyjnych NATO-wskich sojuszników? Kto o tym pamięta? Stosunkowo dużo się powiedziało o braku broni masowego rażenia, ale czy wyciągnięto jakieś głębiej posunięte konsekwencje? Czy ktoś słyszał o bogactwach mineralnych Afganistanu? Czy ktoś dyskutuje dzisiaj jeszcze o przyczynach zamieszek na paryskich przedmieściach? Dlaczego zamieszki w Anglii są takim zaskoczeniem? Informacja pojawia się i znika, bez konsekwencji bez wniosków, bez dalszych działań. Pozorowana jest debata i na tym koniec. Dziennikarze jak politycy chwytają się kolejnego newsa, który po kilku dniach czy tygodniach wyschnie bez żadnych następstw aż do następnego „zaskoczenia” takimi samymi wypadkami.

Obywatele zaś patrzą na to wszystko i pukają się w czoło. Ponarzekają trochę u cioci na imieninach, pomarudzą że wszyscy politycy to złodzieje, a w gazetach nic nie ma poza tym szambem i wrócą do swoich zajęć próbując dotrwać do pierwszego.

5. Polskie podwórko – spadek większy bo manipulacje większe.

Na polskim rynku odnotowany jest większy spadek, bo manipulacja idzie nieco dalej niż w reszcie cywilizowanego świata. Takie przypadki jak Lis, czy Żakowski, nie mówiąc już o Michniku, nie miałyby racji bytu w mediach. Dan Rather, twarz programu CBS Evening News, który wyśmiewał się z plotek blogosfery na temat migania się Busha jr. Od służby wojskowej, musiał pożegnać się z karierą po tym, gdy plotki okazały się prawdą. U nas zrobiłby karierę jako nieoficjalny rzecznik rządu na stanowisku redaktora naczelnego wiodącego tygodnika. Ludzie to widzą i wyciągają wnioski jak dawno temu Kuba Sienkiewicz: wszystko ch…

Dziennikarze zżymają się, na przemian z naigrywaniem, z blogerów, nie biorąc pod uwagę, że niezwykle rzadkie są przypadki angażowania dobrych autorów do profesjonalnej prasy. Dziennikarze krążą między tytułami i podobnie jak w polityce, w różnych tytułach mamy ciągle te same nazwiska. Piętnujące korporacyjne zamknięcie prawników środowisko jest w podobny sposób korporacyjnie zamknięte. Przeglądając świetne nieraz blogerskie teksty mam uwierzyć, że brak ich na łamach dzienników jest spowodowany brakiem chęci tychże blogerów do zaistnienia w tzw. głównym nurcie? Jakiekolwiek próby przebicia się do prasy skazane są na porażkę, zaś argumentem jest z reguły „zbyt kategoryczne opinie, nie poparte twardymi dowodami.” Przepraszam, ale taki argument jest uwłaczaniem inteligencji autora i czytelników, wobec zamieszczania w głównonurtowej prasie tekstów Żakowskiego, Lisa, Pacewicza, Stasińskiego czy Kuczyńskiego, Kutza, albo Palikota.

W takiej sytuacji ludzie odwracają się od mediów tradycyjnych które niczym nie różnią się od ultrasubiektywnej blogosfery. Mając zaś do wyboru naciąganie rzeczywistości i manipulacje udające obiektywizm oraz całkowicie jawny subiektywizm blogerów – ludzie wybierają to drugie. Zamykają się przy okazji w towarzystwach wzajemnej adoracji, gdzie bloger staje się guru swoich czytelników, zaś czytelnicy stają się jego wyznawcami, odciążając go znakomicie od uciążliwej marginalizacji nieprzychylnych bądź polemicznych komentatorów. Rozdrobnienie źródeł jest zatem efektem postępującej degrengolady zawodu dziennikarza a nie przyczyną upadku prasy.

6. Konkluzja: rzetelność jako lek – tworzenie nowych instytucji.

Jedyną receptą na przetrwanie tradycyjnych mediów jest przywrócenie pierwotnych źródeł powstania tego zawodu. Przekazywanie rzetelnych zweryfikowanych informacji oraz konsekwencja i spójność w opiniach. Pomimo długotrwałego przemysłu bolszewickiego mającego na celu zniszczenie indywidualności, odpowiedzialności i logicznej spójności zarówno wypowiedzi jak i całego życia jednostki, ludzie nie cenią chorągiewek zmieniających poglądy w zależności od tego z której strony wiatr powieje. Jesteś lewicowy – to bądź, ale bądź w tym konsekwentny. Na tym polega rzetelność opinii. Przywrócenie znaczenia „hendekalogu inteligenta” Leszka Kołakowskiego jest jedynym sposobem na rozpoczęcie odtwarzania utraconej twarzy zachodniej demokracji.

Własny przykład i odtworzenie instytucji. Odtworzenie skompromitowanego systemu wymiaru sprawiedliwości, nie tylko na poziomie powszechnego sądownictwa, ale na poziomie wewnątrzorganizacyjnych sądów koleżeńskich. Wsparcie dla etycznych jednostek, wsparcie dla merytorycznych dyskusji – stworzą warunki dla restytucji instytucji. Degrengolada REM, znikome znaczenie SDP, to wszystko są objawy znacznie szerszego zjawiska, które w Rzeczach Wspólnych zostało nazwane instytucjonalizacją niekompetencji. Spadek znaczenia mediów jest tylko symptomem znacznie głębszego kryzysu społeczeństwa. Ale to już temat na zupełnie inne imieniny…