poniedziałek, 2 stycznia 2017

Józef Mackiewicz - Dym bez ognia

Tekst poniższy Józef Mackiewicz opublikował w roku 1952, w Dzienniku Polskim wydawanym w Detroit. Tekst nie tylko nadal jest aktualny, ale pozwala sobie uzmysłowić siłę woli, która wydaje się być niepokonana, gdy postanowi nie przyjmować do wiadomości pewnych aspektów rzeczywistości. Opisywany wynalazek stosowany jest przecież do dzisiaj, zarówno w Gruzji 2008, na Ukrainie, a w mniejszej skali także przez naszych rodzimy bolszewików grzmiących o "pełzającym totalitaryzmie" i "niszczeniu demokracji".

Józef Mackiewicz
Dym bez ognia

Nie może być większego błędu w polityce, jak fałszywa ocena wroga. Wszelkie wpadanie w szablon, łatwizny, mierzenie przestarzałą miarą, jest błędem nie tylko w stosunku do chwili bieżącej, ale stanowi niebezpieczeństwo dla dorastającego pokolenia, przez narzucanie mu skostniałej "szkoły politycznej", zdezaktualizowanej już dawno.

Podobnie ma się rzecz, gdy z maniackim uporem chcemy we współczesnym bolszewizmie widzieć wyłącznie przejawy starego, rosyjskiego imperializmu, a nie chcemy dostrzegać form i metod zupełnie nowych, jakimi się ten bolszewizm posługuje.

Tymczasem dokonał on szeregu, po prostu ciekawych wynalazków w dziedzinie psycho-politycznej, o jakich się nie śniło nawet naszym ojcom i dziadom, o jakich nie śmiał marzyć żaden z dotychczas znanych samowładnych, autokratycznych czy nawet totalitarnych policyjnych ustrojów.

Z tego szeregu chciałbym wymienić tu jeden, może najbardziej charakterystyczny. Jest to wynalazek, który można nazwać "dymem bez ognia". Znane jest bowiem powszechnie przysłowie "nie ma dymu bez ognia". Przysłowie to ma znaczyć, że jeżeli się coś dzieje, coś mówi o kimś, czy o czymś, powtarza uparcie i to nawet w wypadku, jeżeli rzecz okazuje się w końcu nieprawdziwa, można się doszukać jakiejś przyczyny, jakiegoś powodu, czy chociażby małej w tym cząsteczki prawdy, właśnie tego ognia, tlejącego może nikłym płomieniem, ale stanowiącego źródło - dymu, który się rozpowszechnia. Przysłowie jest stare i bardzo znane, co świadczy, że dotychczas ludzie nie mogli istotnie doszukać się dymu bez ognia.

Otóż bolszewicy tego wynalazku dokonali

W dotychczasowej praktyce, gdy ktoś chciał dopuścić się jakiegoś politycznego czynu, bazowanego na stuprocentowym łgarstwie, uciekał się do tzw. prowokacji. Prowokacja jest rzeczą starą jak świat. Prowokacja była dotychczas niezbędna dla stwarzania tego właśnie "ognia", gdzie go nie było, czyli ognia sztucznego, ażeby można było następnie rozdmuchać zeń dym w oczy. Taką metodą prowokacji posługiwały się najczęściej państwa o policyjnym reżymie starego typu. Hitler, który z całym swym totalizmem nie dorósł nawet do pępka totalizmowi sowieckiemu, też nie potrafił wydostać się ponad stare formy. Na przykład, gdy przygotowywał napaść na Polskę, uzbrajał jakichś drabów, przebierał w mundury polskie, kazał im strzelać i hałasować na granicy, a nawet "wdzierać się na terytorium niemieckie", jak to miało miejsce na przykład z rzekomym napadem na niemiecką radiostację w Gliwicach, itd. Jednym słowem, prowokacja wymaga pewnego trudu, zabiegów, starań, mniej więcej sprytnie obmyślonej akcji, opłaconych agentów itp. pozorów

Otóż wydaje mi się, że gdy używamy często zresztą zwrotu "prowokacja sowiecka", nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, co mówimy. Sowiety doszły do takiego stopnia totalitarnego rozwoju, w którym prowokacja staje się zbędna. To znaczy, doszły do zupełnego zlekceważenia pozorów. W Sowietach, gdy chcą kogoś aresztować, deportować masowo, dokonać jakiejś presji, bynajmniej nie potrzeba używać agenta, który by na przykład zaczął prowokacyjnie strzelać. Po raz ostatni zastosowano ten przestarzały system, gdy zamordowano Kirowa, i pod tym pretekstem, pod tym pozorem rozpoczęto straszliwą czystkę. Dziś sowiecki system doszedł do przekonania, że nawet pojedynczy strzał jest zupełnie niepotrzebny. Wystarczy tylko powiedzieć, oświadczyć, że ktoś strzelił. Pozory są zupełnie zbędne. Kłamstwo w Sowietach doprowadzone jest do tego stopnia rozwoju i rozpowszechnienia, że i tak nie ma najmniejszego znaczenia najmniejszy pozór prawdy, gdyż nikt go nie będzie śmiał sprawdzać. Więc po co? Po co on potrzebny? Cokolwiek zdecyduje się na Kremlu, staje się nienaruszalnym kanonem. Cokolwiek się powie, jest święte. W takich warunkach uciekanie się do starych, "burżuazyjnych" metod prowokacji jest pozbawione celu.

Wydaje się, że jest to trochę za proste, by stać się godnym miana wynalazku. Właśnie najgenialniejsze wynalazki są najprostsze. Legendarne "jajko Kolumba" tylko dlatego przetrwało wieki, że było - takie proste. Podobnie prawie genialny jest wynalazek, który nagle olśnił panów z Politbiura moskiewskiego: "przecież w naszym systemie możemy powiedzieć wszystko!" Tak jest, wszystko, cokolwiek się zechce.

W roku 1939 powiedziano, że mała trzymilionowa Finlandia dokonała agresji i napadła na 200-milionowy Związek Sowiecki... No i cóż? I - nic. W sześć miesięcy później powiedziano, że trzy maleńkie, bezbronne państwa bałtyckie szykują napaść na Związek Sowiecki... Nie uciekano się przy tym do żadnej prowokacji. Po prostu powiedziano i koniec. To wystarczyło. To jest niesłychanie proste. Na tej samej podstawie odbywają się wszystkie procesy: mówi się oskarżonemu, co ma mówić i ten, pod wpływem takiej czy innej metody do niego zastosowanej, mówi. Mówi wszystko, co trzeba, aby było powiedziane.

Naturalnie na Zachodzie, ludziom, którzy nie znają, którzy nie widzieli nigdy systemu sowieckiego, trudno jest zrozumieć działanie tego idealnie uproszczonego mechanizmu. Mogę ich zapewnić, że działa bezbłędnie.

Niedawno wyszła nowa encyklopedia sowiecka i prasa angielska zastanawia się: "Czyżby to było możliwe, żeby czytelnik sowiecki mógł wierzyć w to wszystko, co tam napisano o Anglii?!..." Zastanawiając się w ten sposób, prasa angielska nie rozumie, że to nie ma żadnego znaczenia, czy on wierzy, czy nie wierzy, podobnie jak trzynaście lat temu nie miało żadnego znaczenia, czy kto na globie ziemskim uwierzy, że Finlandia dokonała agresji na Sowiety...

Identycznie ma się dziś rzecz z "zarzutem", że Amerykanie bombardują Koreę bombami bakteriologicznymi. Zarzut jest więcej niż śmieszny, jest zwykłym nonsensem. Nie wierzy temu w ogóle nikt. Ale tylko ktoś, kto nie zna systemu sowieckiego, stanie zdumiony, gdy się przed nim rozłoży gazety sowieckie wszystkich języków, w tej liczbie wychodzące po polsku w Warszawie: "Zbrodniarzy pod sąd narodów świata!" - "Pod pręgierz amerykańskich morderców!" - "Położyć kres zbrodniom!" itd. Oto są mniej więcej tytuły pokrywające pierwsze stronice tych gazet. "Hańba imperialistycznym ludobójcom. Potężny wiec protestacyjny w Warszawie!" - A dalej: "Napływają protesty: najróżniejsze prezydia związków, uczonych, Ligi Kobiet, muzyków, aktorów, straży ogniowej itd." Jednocześnie ani jeden strażak, ani jeden aktor i ani jeden uczony nie wierzy, żeby to była prawda!

Ja osobiście nie wierzę również, aby bolszewicy w Korei rzucili chociaż jedną bombę bakteriologiczną, dla upozorowania tego niesłychanego oszczerstwa. Po prostu: powiedzieli i - koniec. Przecież i tak nikt ze Szczecina, Torunia czy Warszawy nie pojedzie sprawdzać. Nie pojedzie też w tym celu nikt z Moskwy. Ba, nie pojedzie też nikt z Pekinu! Nikt taki, kto mógłby obiektywnie sprawdzić. A więc...

A więc pewnego dnia równie dobrze Sowiety mogą postawić "zarzut", że na przykład Prezydent Stanów Zjednoczonych jada na obiad kotlety z ludzkiego mięsa... I tak samo prasa sowiecka od Władywostoku po Berlin, od Szanghaju po Murmańsk będzie to powtarzać na pierwszych stronicach. Dlaczego tego już nie piszą? Bo im w tej chwili nie jest potrzebne. Jutro mogą napisać. Dlatego wszelkie tłumaczenie się, wyznaczanie komisji, odpieranie zarzutów itp. jest rzeczą nie tylko zbędną, ale, moim skromnym zdaniem, nawet szkodliwą. Kto się tłumaczy, ten się oskarża... Ludzie na Zachodzie nie znający jeszcze wynalazku "dymu bez ognia" mogą przypuszczać, że jednak... może... cośkolwiek... przypadkiem... ale "coś" w tym musi być prawdy.

Nie ma nic.

W Paryżu toczy się w tej chwili proces, wytoczony przez szereg działaczy emigracyjnych różnych narodów komunistycznemu pismu o oszczerstwo. Z polskiej strony występuje płk Kowalewski. Powołał on kilku świadków, między innymi gen. Bór-Komorowskiego itd. Prasa reżymowa przy tej okazji nie nazywa gen. Bora inaczej jak "zdrajcą", "agentem Gestapo". Nie należę osobiście do wielbicieli gen. Bora, raczej przeciwnie. Ale wyczytanie steku połajanek, ordynarnych bzdur, fantastycznych oskarżeń na najniższym poziomie, nie tylko nie ma żadnego celu, ale przede wszystkim - nudzi. Adwokaci komunistyczni "zarzucają" gen. Borowi, że był wrogiem Sowietów. A on, przeciwnie, "broni się", przytaczając niezbite fakty, że dopomagał w czasie wojny Sowietom do zwycięstwa. To nie ma żadnego sensu. Z bolszewikami nie można się licytować, bo ich się nie przelicytuje. A po drugie - nie ma się też czym chwalić... Już czas najwyższy odżegnać się od starych błędów. Inaczej zatchniemy się wszyscy w sowieckim... dymie.

Dziennik Polski (Detroit) 1952 nr 81

1 komentarz: