piątek, 17 lutego 2012

Ochrona przed rozpowszechnianiem wiedzy

Wspominałem już, że w całej sprawie ACTA najsmutniejszy nie jest sam skandaliczny akt prawny, czy sposób jego uchwalania, ale całe podejście do kwestii praw autorskich. Prawa te, stworzone w celu ochrony autorów, są obecnie wykorzystywane do bardzo wielu różnych rzeczy, pośród których ochrona autora wydaje się być na ostatnim miejscu. Warto przy tym przypomnieć, że prawa autorskie składają się z dwu elementów: zbywalnych praw majątkowych oraz niezbywalnych praw autorskich. W powszechnej świadomości jedno i drugie zlewa się i miesza, tworząc setki nieporozumień, które otwierają drogę do manipulacji podmiotom zainteresowanym nie tyle samym dziełem, ile jego otoczeniem – finansowym czy ideologicznym.

Takie akty prawne jak ACTA, SOPA, czy PIPA i wiele następnych, które w ogóle nie powinny być pomyślane nawet, są dziś rozważane i negocjowane dlatego, że ograniczająca funkcja praw autorskich, wprowadzana w przeszłości metodą małych kroczków, odniosła wielki sukces, przejawiający się traktowaniem chorych ograniczeń jako całkowicie naturalnych, zrozumiałych i akceptowalnych dla znakomitej większości uczestników naszej cywilizacji. Tak jak w przeszłości całkowicie naturalne było dobre sprawowanie niewolnika, który w ten sposób próbował zapracować na swoją wolność i dobre traktowanie, tak dzisiaj jako zupełnie oczywiste traktujemy kajdany, które są założone na kulturę i są systematycznie pogrubiane, zaledwie od kilkudziesięciu lat.

Natknąłem się ostatnio na przypadek świetnie pasujący jako ilustracja powyższych dość ogólnikowych tez. Na początku trzeba zastrzec, że nie dotykamy w najmniejszym stopniu majątkowych praw autorskich, jako że oba podmioty, między którymi pojawił się pewien spór działają społecznie, non-profit i pro publico bono. Wydawać by się mogło, że autorom publikowanych na obu internetowych witrynach treści, zależeć będzie na jak najszerszym rozpowszechnianiu prezentowanych idei i pomysłów nie tylko pośród odbiorców swojego zamkniętego kręgu odbiorców.

Autorom może i na tym zależy. Gorzej z właścicielami, którzy zatrudniają „tropicieli” naruszeń prawa autorskiego udowadniających, że kompletnie nie rozumieją na czym polega ochrona autorów. Spróbuję pokazać to na konkretnym przykładzie, który naprawdę miał miejsce w internetowej rzeczywistości. Jednak w celu uniknięcia niepotrzebnych personalnych przepychanek nie będę posługiwał się linkami i nazwiskami.

Na pewnym portalu o lewicującym charakterze został opublikowany tekst opisujący dzieje mało znanego polskiego przedsiębiorcy społecznego, któremu bardziej niż na zyskach zależało na rozwoju regionu w którym mieszkał. Tekst został zauważony przez właściciela innego portalu, o charakterze niepodległościowym, który zbiera różne informacje o godnych popularyzacji zjawiskach związanych z Polską. Został zatem dodany do działu Historia jako opowieść o wybitnym Polaku. Redakcja dopisała cytaty z pism przedsiębiorcy i kilka faktów z jego życia. W niczym na pewno nie zaszkodziła autorowi. Pojawił się jednak pewien problem.

Portal lewicujący na swojej stronie informuje bardzo wyraźnie, iż jakikolwiek przedruk lub nawet części publikowanych materiałów wymaga wcześniejszej zgody. Jeśli taka zgoda zostanie wydana, to wykorzystanie obwarowane jest dodatkowymi warunkami:
- brak komercyjnego charakteru wykorzystania.
- brak jakiejkolwiek redakcji, skrótu czy zmiany bez zgody redakcji
- opisanie fragmentu nazwiskiem autora i linkiem do portalu źródłowego.

Zaznaczone jest także wyraźnie, że jakakolwiek publikacja nawet fragmentu materiałów jest złamaniem obowiązującego prawa.

Zasady te, na pierwszy rzut oka, wydają się być sprzeczne z polskim prawem autorskim, w którym prawo cytatu zostało opisane w artykule 29 ust. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Zgodnie z nim „Wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość urywki rozpowszechnionych utworów lub drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym wyjaśnieniem, analizą krytyczną, nauczaniem, prawami gatunku twórczości.” (Szersze omówienie kategorii cytatu opracowane jest tutaj, albo choćby w wikipedii.) Zatem witryna internetowa o społecznym charakterze zawartym w swojej nazwie, zamieszcza zapisy o prawnym charakterze, które jako sprzeczne z polskim prawem nie są wiążące. Nie przeszkadza to jednak autorom tych zapisów grozić sądem (czymże innym bowiem jest przypomnienie o łamaniu polskiego prawa?) każdemu, kto się nie dostosuje do tych nieważnych zapisów. Skrócenie bowiem (czymże innym jest cytat?) artykułu, czy wykorzystanie jego fragmentu (czy to nie jest cytat?) w celu wklejenia fragmentu do własnego tekstu jest zabronione bez zezwolenia właścicieli portalu.

To jednak jest tylko dygresja. Nie chcę wchodzić w skomplikowane rozważania natury prawnej, dotyczącej rozmiarów cytatu, definicji dzieła zależnego i tym podobnych niedookreślonych prawem rzeczy, bo przecież nie chodzi o to, by ustalić od ilu słów kończy się cytat a zaczyna dzieło zależne, czy od ilu słów artykuł przestaje być „drobnym utworem”, o którym wspomina ustawa. Sprowadzanie kwestii praw autorskich do tego rodzaju absurdów mogłoby być rozrywką dla prawników, ale jest zdecydowanie stratą czasu dla normalnych, zdrowo myślących ludzi. Zatem zostawmy te granice i wróćmy do naszego przykładu.

Właściciel portalu lewicującego, gdy tylko zorientował się, że jeden z artykułów zamieszczony jest bez jego wiedzy na portalu niepodległościowym zwrócił uwagę, że zostały naruszone prawa autorskie. Faktycznie, umieszczenie całego artykułu (nawet jeśli zostało podane nazwisko autora oraz link do źródła) i poszerzenie go, jeśli nastąpiło bez niczyjej zgody jest naruszeniem prawa autorskiego. Można by się oczywiście spierać czy jest to utwór drobny, który można zacytować w całości, czy też nie, ale ponieważ nie było dodatkowego komentarza, niewątpliwe nie był to cytat. Po krótkiej wymianie zdań właściciel portalu niepodległościowego napisał od nowa sporny tekst, w którym wykorzystał cytaty z oryginalnego, oczywiście z podaniem źródła.

I tu dochodzimy do istoty absurdu, na który chcę zwrócić uwagę. Właściciel portalu lewicującego (czy też osoba odpowiedzialna za ściganie naruszeń praw autorskich) argumentuje bowiem swoją gorliwość w ściganiu tego typu przypadków obroną przed nadużyciami, gdy ktoś tak dobiera cytat, by zmanipulować oryginalny tekst.

Kiedy natomiast najłatwiej dokonać, nawet niezamierzonej, manipulacji? Ano wtedy, gdy wyrywamy z kontekstu jakiś fragment i wstawiamy go w inny. Faktycznie, warto uzgodnić wykorzystanie fragmentu z autorem. Sam często zżymałem się na różne redakcje, które drukując fragment, całkowicie wypaczały sens tekstu. Często wolałbym, aby nie drukowano jakiegoś tekstu czy listu wcale, od drukowania wybranego przez redakcję wcale nie najistotniejszego fragmentu, który traktował o pobocznej czy nawet zupełnie innej sprawie niż intencje autora. Jak najlepiej chronić integralność myśli utworu? Czy nie przedrukowując całość jego wywodu? Zwłaszcza jak ta całość to zaledwie sześć krótkich akapitów?

Mawiają, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Nadmierna troska o prawa autorskie nie tyle chroni twórcę, ile stawia sztuczne bariery dla rozpowszechniania twórczej myśli. Uzależnianie przedruku jakiegoś internetowego tekstu – który nie ma żadnego komercyjnego charakteru, a jego celem jest jedynie popularyzacja społecznie istotnej wiedzy – od każdorazowej zgody właściciela praw autorskich, jest niczym innym, jak stawianiem zupełnie niepotrzebnych barier. To tak, jakby żądać, aby wycinanie artykułu z gazety i pokazanie go kolegom na podwórku także było uzależnione od zgody redakcji. To jakieś absurdalne nieporozumienie i kompletny brak zrozumienia dla kwestii krążenia kultury i form zabezpieczania interesów twórcy. To strzelanie z armaty do wróbla.

Sam autor tekstu, nigdy nie miał nic przeciwko przedrukom swoich tekstów, bo jak większości autorów, zależy mu na jak największej liczbie czytelników. Uważa też, że nie ma sensu zamykać się na odmiennych światopoglądowo odbiorców, bo zamyka się w ten sposób dialog i krążenie kultury. Doskonale rozumie to również właściciel niepodległościowego portalu, dla którego światopogląd autora nie ma znaczenia, jeśli tekst popularyzuje godną naśladowania społeczną i patriotyczną postawę XIX-wiecznego przedsiębiorcy. Najwyraźniej jednak osoba, której powierzono kwestię ochrony praw autorskich tekstów zamieszczanych na portalu lewicującym nie do końca rozumie cele i ideę swojej funkcji, która ma śledzić nadużycia i manipulacje, a nie przeciwdziałać jakiemukolwiek nieautoryzowanemu użyciu tekstów, które w zamyśle autorów powinny dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Być może w naszych nadmiernie skomercjalizowanych czasach społeczne idee są trudne do przyswojenia nawet dla ich zdeklarowanych zwolenników.

Polecam też książkę L. Lessiga o Wolnej Kulturze i prawach autorskich.

niedziela, 5 lutego 2012

Pierre Bourdieu - O telewizji. Panowanie dziennikarstwa

W maju 1996 roku francuska telewizja wyemitowała dwa wykłady Pierre’a Bourdieu na temat telewizji i dziennikarstwa w ogóle. Wydawnictwo Naukowe PWN wydało te wykłady w formie cienkiej książeczki, której lektura pozwala nabrać dystansu do jakości naszego dziennikarstwa, uświadamiając, że jego problemem jest nie tylko nazbyt silne historyczno-agenturalne uwikłanie, ale że problem dotyczy strukturalnej zależności od wewnętrznych kryteriów całego dziennikarskiego pola. Kłopoty mediów z rzetelnością i brak możliwości intelektualnej dysputy są przypadłością występującą na całym świecie i wynikają z innych czynników, niż się powszechnie przyjmuje.

Próżno szukać dyskusji wywołanych wykładem francuskiego socjologa, co zresztą nie powinno dziwić. Sami dziennikarze nie są zainteresowani analizami własnego pola, co nie dziwi, ale jak się okazuje również w polu naukowym publikacja nie wywołała większego rezonansu. A warto do tekstu zajrzeć, bo jest napisany (czy też raczej opowiedziany) dość przystępnym językiem i zawiera jednocześnie dość mocno skondensowaną treść. Pozwoliłem sobie dokonać osobistego wyboru kilku fragmentów, przede wszystkim dla zachęty do lektury całości.

Wstęp

Chciałbym postawić, tu w telewizji, kilka pytań dotyczących telewizji. To zamiar dość paradoksalny, ponieważ uważam, że generalnie rzecz biorąc, w telewizji nie da się powiedzieć niczego ważnego, a już zwłaszcza, gdy chce się mówić o samej telewizji. [Jednak] nie należy zgadzać się na alternatywę: wszystko albo nic. Trzeba występować w telewizji, ale pod pewnymi warunkami. […]

Kontrast [formy wykładu] z codzienną telewizją, będącą przedmiotem prezentowanej analizy, jest celowy. Moim zamiarem było opowiedzenie się w ten sposób za autonomią dyskursu analitycznego i krytycznego, nawet za cenę przesadnej drobiazgowości i ociężałości, dydaktyzmu i dogmatyzmu uniwersyteckiego wykładu. Ta forma wypowiedzi, stopniowo wykluczana z telewizyjnych ekranów pozostaje w rzeczywistości jedną z najbardziej niezawodnych form afirmacji wolności myślenia i oporu wobec manipulacji. […]

Telewizja […] zagraża różnym sferom produkcji kulturowej: sztuce, literaturze, nauce, filozofii czy prawu. […] Analiza socjologiczna często spotyka się z pewnym nieporozumieniem: osobom, które są przedmiotem badania (w tym przypadku dziennikarzom), zdarza się myśleć, że praca polegająca na nazywaniu i odsłanianiu pewnych mechanizmów jest skierowanym przeciw nim oskarżeniem, że jest tzw. atakiem personalnym, ad hominem (nawet jeśli socjolog powie lub napisze tylko jedną dziesiątą tego, co usłyszy od samych dziennikarzy, np. o spotkaniach promocyjnych lub o fabrykowaniu - tak, to właściwe słowo - programów, zostanie przez nich oskarżony o stronniczość i brak obiektywizmu). Ogólnie rzecz biorąc, ludzie nie lubią, gdy czyni się z nich przedmiot analizy, nie lubią być obiektywizowani, a dziennikarze jeszcze mniej niż cała reszta społeczeństwa. Czują się przyszpileni i namierzeni. Tymczasem im dalej badacz zagłębia się w analizę jakiegoś środowiska, tym bardziej jest skłonny zwalniać jednostki z odpowiedzialności (co nie oznacza, że usprawiedliwia wszystko, co się dzieje). Im lepiej wie, jak dane środowisko funkcjonuje, tym bardziej zdaje sobie sprawę, że ludzie, którzy do niego należą, są w równym stopniu manipulowani, co manipulują. Często manipulują tym lepiej, im sami są bardziej poddani manipulacji i bardziej nieświadomi jej istnienia. Podkreślam ten aspekt, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko moja wypowiedź zostanie odebrana jako krytyka. To reakcja obronna na analizę. […]

Sensacje

Wcześniej usuwane i pomijane z powodu troski o poważanie narzuconej przez wzorzec poważnej prasy, teraz dzięki panowaniu telemetrii zostały wyniesione na pierwsze strony gazet i na czołówki serwisów informacyjnych. Ale te faits divers [sensacje], dostarczając rozrywki, jednocześnie odwracają uwagę [W oryginale nieprzetłumaczalna gra słów: Mais les faits divers, ce sont les faits qui font diversion. Faire diversion oznacza jednocześnie „dostarczać rozrywki" i „odwracać uwagę"]. Podstawowy trik iluzjonisty polega na odwróceniu uwagi widza od tego, co naprawdę robi. […] Sensacje to właśnie ten rodzaj podstawowego produktu żywnościowego, rodzaj informacji, który jest bardzo ważny, ponieważ interesuje wszystkich, nie niosąc zarazem żadnych konsekwencji. Sensacje zabierają czas, który mógłby być wykorzystany, by powiedzieć coś innego. Otóż czas jest w telewizji dobrem niezwykle cennym. I jeśli wykorzystuje się te cenne minuty, by mówić rzeczy tak błahe, to znaczy, że owe błahe rzeczy są w istocie bardzo ważne, gdyż ukrywają rzeczy cenne. […]

Używając zwyczajnych słów, nie zrobimy wrażenia ani na „burżuazji", ani na „ludzie". Potrzeba słów nadzwyczajnych. W rzeczywistości, co może wydawać się paradoksalne, świat obrazu zdominowany jest przez słowa. Zdjęcie nic nie znaczy bez legendy wyjaśniającej, co przedstawia - legendum. Oznacza to w praktyce tyle, że legendy wyjaśniają wszystko. Nazwać to, jak mawiają, pokazać, stworzyć, powołać do istnienia. A słowa mogą czynić prawdziwe spustoszenie: islam, islamski czy islamistyczny (islam, islamique, islamiste) - chusta jest islamska czy islamistyczna? Czy chodzi po prostu o chustę i nic więcej? Zdarza się, że mam ochotę cytować każde słowo prezenterów, którzy często mówią ot tak sobie, nie zdając sobie sprawy z trudności i wagi tematów, które poruszają, oraz z odpowiedzialności, jaka na nich ciąży, gdy mówią do tysięcy widzów, i gdy nie rozumieją tego wszystkiego, a nawet nie wiedzą, że nie rozumieją. Przecież te słowa mają swoje rzeczywiste skutki [ces mots font des choses], tworzą fanta­zmaty, lęki fobie, czy po prostu fałszywe wyobrażenia. Więk­szość dziennikarzy interesuje to, co wyjątkowe - coś, co jest dla nich wyjątkowe. Rzecz dla innych banalna może być dla nich czymś nadzwyczajnym, albo na odwrót. Interesuje ich to, co wy­jątkowe, niezwyczajne, co zrywa z codziennością - dzienniki muszą dawać codziennie coś nie-codziennego [l'extra-quottdien]. Nie jest to łatwe... Dlatego tak wiele uwagi poświęcają tej nad­zwyczajnej zwyczajności, czyli wydarzeniom takim jak pożary, powodzie, morderstwa, faits divers. Ale nie-zwyczajne [l'extra-ordinaire] jest również (i przede wszystkim) to, co nadzwyczaj­ne w zestawieniu z innymi gazetami - to, co jest odmienne od zwyczajności i odmienne od tego, co inne gazety mówią o zwy­czajności, lub mówią zazwyczaj. Ten uciążliwy wymóg zmusza gazety do ciągłego poszukiwania sensacyjnego materiału [scoop]. Żeby być pierwszym, który coś dostrzeże i pokaże, trzeba być gotowym prawie na wszystko. Kiedy każdy patrzy na drugiego, by ubiec resztę, zrobić to przed innymi lub inaczej niż inni, koń­czy się to robieniem przez wszystkich tego samego. W tym wypadku poszukiwanie wyjątkowości - które gdzie indziej, w innych polach, rodzi oryginalność i odrębność - prowadzi do uniformizacji i banalizacji. […]

Presja czasu

To stary topos dyskursu filozoficznego: zarysowana już przez Platona opozycja między filozofem, który ma czas, a ludźmi na agorze, w miejscu publicznym, którzy są poddani presji czasu. Nieco dalej Platon mówi, że w pośpiechu nie daje się myśleć. […] Jednym z ważniejszych problemów, które stawia przed nami telewizja, jest właśnie pytanie o relacje między myśleniem a czasem. Czy można myśleć w biegu? Czy telewizja oddając głos myślicielom, od których wymaga się, by myśleli w pełnym biegu, nie skazuje się na zapraszanie wyłącznie fast-thinkers, myślicieli, którzy myślą szybciej niż ich własne cienie...?

Trzeba wreszcie zadać sobie pytanie, co sprawia, że są oni zdolni sprostać tym szczególnym warunkom? Jak udaje im się myśleć w warunkach, w których nikt już nie myśli? Odpowiedź, która mi się nasuwa, jest taka, że myślą „komunałami". Komunały, o których mówi Flaubert, to idee przyjęte przez wszystkich, banalne, konwencjonalne, wspólne; kiedy się na nie natykacie, są już wam znane, co oznacza, że nie pojawia się problem ich odbioru. […]

Telewizja uprzywilejowuje fast-thinkers proponujących kultu­rowy fast-food - już przetrawiony i prze-myślany kulturowy pokarm. Dziennikarze (co jest również wyrazem poddania się presji czasu) dysponują stałą listą obowiązkowych rozmówców (pan M lub pani X o Rosji; pan Y o Niemczech). Zwalnia to ich z konieczności poszukiwania osób mających naprawdę coś do po­wiedzenia, często młodych, jeszcze nieznanych, angażujących się w swoje badania, niezbyt skłonnych do występowania w me­diach. Takich trzeba byłoby poszukać, podczas gdy pod ręką są medialni bywalcy, zawsze dyspozycyjni i gotowi spłodzić arty­kuł lub udzielić wywiadu. Jest też prawdą, że aby być zdolnym do „myślenia" w warunkach, w których nikt już nie myśli, trzeba być myślicielem szczególnego rodzaju. […]

Fałszywa prawda

Widzowie doskonale zdają sobie sprawę, że prowadzący ingeruje w program, narzucając pewne ograniczenia. To on narzuca temat, problematykę (często tak absurdalną jak w debacie zatytułowanej „Czy elity trzeba spalić na stosie?", gdzie każda odpowiedź jest równie bezsensowna), on wymusza uznanie reguł gry. Reguły te są płynne: inne dla o związkowca, a inne dla pana Peyreffite z Akademii Francuskiej. Prowadzący decyduje, kto mówi, wskazuje, kto jest kimś ważnym. Niektórzy socjologowie starali się odsłonić niewerbalną zawartość komunikacji werbalnej: równie wiele, co za pomocą mowy, mówimy przez spojrzenia, uśmiechy, gesty, mimikę, ruch oczu, również przez intonację, przez wszystko. Przesyłamy dużo więcej komunikatów niż jesteśmy w stanie kontrolować (musi to niepokoić Narcyzów ciągle spoglądających w lustro). Istnieje wiele poziomów ekspresji, nawet w samej mowie - jeśli kontrolujemy głos (poziom fonologiczny), to nie kontrolujemy składni (poziom syntaktyczny). Nikt, nawet osoba świetnie panująca nad sobą, nie jest w stanie kontrolować wszystkiego, chyba, że odgrywa jakąś rolę lub jest sztywna jak kołek. Prowadzący często ingeruje w program nieświadomie - przez formę zadawania pytań, ton głosu. Do jednych zwraca się szorstko: „Nie odpowiedział mi pan na moje pytanie"; do innych zachęcająco: „Czekam na pańską odpowiedź. Czy zamierza pan kontynuować strajk?" Inny wiele mówiący przykład to słowo „dziękuję" wypowiadane na wiele różnych sposobów. „Dziękuję" może znaczyć: „Dziękuję panu, bardzo jestem wdzięczny, z przyjemnością goszczę pana w studiu i słucham pańskich opinii". Ale można też powiedzieć „dziękuję" w sposób, który przypomina odprawę: „Dziękuję. Pana czas się skończył. Kto następny?" Wszystko to zaznacza się w sposób bardzo subtelny, w mikroskopijnych niuansach tonu. Do rozmówcy dociera i ta powierzchniowa, i ta ukryta semantyka, co może sprawić, że straci on grunt pod nogami. […]

Prowadzący robi z siebie rzecznika publiczności: „Przerywam panu, bo nie rozumiem, co pan chciał przez to powiedzieć". Nie daje do zrozumienia, że sam jest idiotą, tylko sugeruje, że nie zrozumie tego typowy widz, który z definicji jest idiotą. Przerywając inteligentny wywód, robi to rzekomo w imieniu imbecyli. Tymczasem, jak zdążyłem się przekonać, ludzie, w imieniu których odgrywa on rolę cenzora, akurat najbardziej ze wszystkich irytują się tymi cięciami. […]

Jest jeszcze ostatnia z niewidocznych rzeczy - nieświadomość prowadzących. Zdarza mi się bardzo często, nawet w rozmowie z pozytywnie nastawionymi do mnie dziennikarzami, że jestem zmuszony rozpoczynać swoją odpowiedź od podważenia sensowności postawionego mi pytania. Dziennikarze, ze swoimi okularami, ze swoimi kategoriami myślenia, zadają pytania, które są pozbawione sensu. Gdy rozmawia się z nimi na przykład o problemie przedmieść, widać, że mają w głowach wszystkie te urojenia, o których wcześniej mówiłem. Zamiast udzielić im odpowiedzi, jestem zmuszony oznajmić grzecznie: „Pańskie pytanie jest bez wątpienia interesujące, ale wydaje mi się, że bardziej istotne w tej sprawie jest...". Jeśli nie jesteśmy na to przygotowani, odpowiadamy na pytania, które w ogóle nie powinny zostać zadane. […]

Opór przed homogenizacją

Wraz z pojawieniem się telewizji w latach sześćdziesiątych XX wieku, pewna część „socjologów" (w mocnym cudzysłowie) pospieszyła z twierdzeniem, że jako „środek komunikacji masowej" stanie się ona narzędziem „umasowienia". Telewizja miała stopniowo niwelować różnice, homogenizować wszystkich telewidzów. Okazało się, że nie doceniono ich siły oporu. Przede wszystkim jednak nie doceniono specyficznej zdolności, jaką ma telewizja - zdolności zmieniania nie tylko ludzi, którzy ją tworzą (jej producentów), ale także reszty dziennikarzy i wszystkich twórców kultury. […]

W tym mikrokosmosie, jakim jest świat dziennikarski, występują również bardzo silne napięcia między dziennikarzami, którzy chcieliby bronić takich wartości, jak autonomia i wolność od komercji, zamówień, szefów, a tymi, którzy poddają się wymogom i są za to nagradzani. Te napięcia nie znajdują swojego wyrazu, przynajmniej nie na ekranie, z powodu niezbyt sprzyjających okoliczności. Myślę na przykład o opozycji między zarabiającymi krocie gwiazdami a wyrobnikami przygotowującymi informacje i reportaże. Gwiazdy są szczególnie widoczne i szczególnie nagradzane, ale również szczególnie podporządkowane. Wyrobnicy natomiast pozostają w ukryciu (za kamerami, za mikrofonami) i stają się coraz bardziej krytyczni, ponieważ logika rynku pracy sprawia, że coraz lepiej wykształcone osoby (w porównaniu choćby z latami sześćdziesiątymi ta różnica wykształcenia jest kolosalna) są zatrudniane do wykonywania coraz bardziej błahych zadań. Inaczej mówiąc, rośnie napięcie między wymaganiami stawianymi przez zawód a aspiracjami kształtowanymi w szkołach dziennikarskich, na uniwersytetach (chociaż są też absolwenci łasi na pieniądze i zaszczyty, którzy przewidująco zaadaptowali się do całej sytuacji...). Jakiś dziennikarz powiedział niedawno, że kryzys wieku średniego (w wieku 40 lat odkrywamy, że nasz zawód nie ma nic wspólnego z tym, co o nim myśleliśmy) teraz przychodzi już po trzydziestce. Ludzie coraz wcześniej odkrywają straszne wymogi związane z tym fachem, a w szczególności wszystkie ograniczenia wynikające z kryterium oglądalności. Dziennikarstwo jest jednym z tych zawodów, w których znajdujemy najwięcej ludzi niespokojnych, niezadowolonych, zbuntowanych lub cynicznie zrezygnowanych. To zawód, w którym powszechne są (oczywiście zwłaszcza po stronie zdominowanych) przejawy gniewu, obrzydzenia lub zniechęcenia do pracy, o której nadal utrzymuje się, że jest „inna niż pozostałe", i walczy o to, by taka pozostała. Jednak daleko jeszcze do sytuacji, w której niechęć i brak akceptacji mogłyby przybrać formę prawdziwego oporu, indywidualnego czy tym bardziej zbiorowego. […]

Podsumowanie

Świat dziennikarski sam w sobie stanowi pole, ale jest to pole, które nieustannie, poprzez wskaźnik oglądalności, poddawane jest naciskom ze strony pola ekonomicznego. To bardzo heteronomiczne i silnie podporządkowane naciskom komercyjnym pole, jako struktura, samo wywiera nacisk na wszystkie inne pola. Ten strukturalny, obiektywny, anonimowy i niewidzialny wpływ nie ma nic wspólnego z tym, co dostrzec można bezpośrednio, z tym, o czym mówi się zazwyczaj, to znaczy z ingerencją jakiejś jednostki. […] Nie można więc zadowalać się krytyką jakiegoś dziennikarza, jakiegoś filozofa lub jakiegoś filozofa-dziennikarza... Każdy ma swojego kozła ofiarnego. […] Trzeba dostrzec, że jest on jedynie swego rodzaju epifenomenem struktury, jest, jak elektron, przejawem pola. Nie zrozumiemy nic, jeśli nie zrozumiemy pola, które go stwarza i które daje mu jego małą siłę.

Pierre Bourdieu, O telewizji. Panowanie dziennikarstwa, PWN, Warszawa 2011

Zobacz także:
Tekst Dariusza Żukowskiego
Tekst Pawła Miecha

Osoby znające francuski mogą obejrzeć nagranie wykładu tutaj: