Wspominałem już, że w całej sprawie ACTA najsmutniejszy nie jest sam skandaliczny akt prawny, czy sposób jego uchwalania, ale całe podejście do kwestii praw autorskich. Prawa te, stworzone w celu ochrony autorów, są obecnie wykorzystywane do bardzo wielu różnych rzeczy, pośród których ochrona autora wydaje się być na ostatnim miejscu. Warto przy tym przypomnieć, że prawa autorskie składają się z dwu elementów: zbywalnych praw majątkowych oraz niezbywalnych praw autorskich. W powszechnej świadomości jedno i drugie zlewa się i miesza, tworząc setki nieporozumień, które otwierają drogę do manipulacji podmiotom zainteresowanym nie tyle samym dziełem, ile jego otoczeniem – finansowym czy ideologicznym.
Takie akty prawne jak ACTA, SOPA, czy PIPA i wiele następnych, które w ogóle nie powinny być pomyślane nawet, są dziś rozważane i negocjowane dlatego, że ograniczająca funkcja praw autorskich, wprowadzana w przeszłości metodą małych kroczków, odniosła wielki sukces, przejawiający się traktowaniem chorych ograniczeń jako całkowicie naturalnych, zrozumiałych i akceptowalnych dla znakomitej większości uczestników naszej cywilizacji. Tak jak w przeszłości całkowicie naturalne było dobre sprawowanie niewolnika, który w ten sposób próbował zapracować na swoją wolność i dobre traktowanie, tak dzisiaj jako zupełnie oczywiste traktujemy kajdany, które są założone na kulturę i są systematycznie pogrubiane, zaledwie od kilkudziesięciu lat.
Natknąłem się ostatnio na przypadek świetnie pasujący jako ilustracja powyższych dość ogólnikowych tez. Na początku trzeba zastrzec, że nie dotykamy w najmniejszym stopniu majątkowych praw autorskich, jako że oba podmioty, między którymi pojawił się pewien spór działają społecznie, non-profit i pro publico bono. Wydawać by się mogło, że autorom publikowanych na obu internetowych witrynach treści, zależeć będzie na jak najszerszym rozpowszechnianiu prezentowanych idei i pomysłów nie tylko pośród odbiorców swojego zamkniętego kręgu odbiorców.
Autorom może i na tym zależy. Gorzej z właścicielami, którzy zatrudniają „tropicieli” naruszeń prawa autorskiego udowadniających, że kompletnie nie rozumieją na czym polega ochrona autorów. Spróbuję pokazać to na konkretnym przykładzie, który naprawdę miał miejsce w internetowej rzeczywistości. Jednak w celu uniknięcia niepotrzebnych personalnych przepychanek nie będę posługiwał się linkami i nazwiskami.
Na pewnym portalu o lewicującym charakterze został opublikowany tekst opisujący dzieje mało znanego polskiego przedsiębiorcy społecznego, któremu bardziej niż na zyskach zależało na rozwoju regionu w którym mieszkał. Tekst został zauważony przez właściciela innego portalu, o charakterze niepodległościowym, który zbiera różne informacje o godnych popularyzacji zjawiskach związanych z Polską. Został zatem dodany do działu Historia jako opowieść o wybitnym Polaku. Redakcja dopisała cytaty z pism przedsiębiorcy i kilka faktów z jego życia. W niczym na pewno nie zaszkodziła autorowi. Pojawił się jednak pewien problem.
Portal lewicujący na swojej stronie informuje bardzo wyraźnie, iż jakikolwiek przedruk lub nawet części publikowanych materiałów wymaga wcześniejszej zgody. Jeśli taka zgoda zostanie wydana, to wykorzystanie obwarowane jest dodatkowymi warunkami:
- brak komercyjnego charakteru wykorzystania.
- brak jakiejkolwiek redakcji, skrótu czy zmiany bez zgody redakcji
- opisanie fragmentu nazwiskiem autora i linkiem do portalu źródłowego.
Zaznaczone jest także wyraźnie, że jakakolwiek publikacja nawet fragmentu materiałów jest złamaniem obowiązującego prawa.
Zasady te, na pierwszy rzut oka, wydają się być sprzeczne z polskim prawem autorskim, w którym prawo cytatu zostało opisane w artykule 29 ust. 1 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Zgodnie z nim „Wolno przytaczać w utworach stanowiących samoistną całość urywki rozpowszechnionych utworów lub drobne utwory w całości, w zakresie uzasadnionym wyjaśnieniem, analizą krytyczną, nauczaniem, prawami gatunku twórczości.” (Szersze omówienie kategorii cytatu opracowane jest tutaj, albo choćby w wikipedii.) Zatem witryna internetowa o społecznym charakterze zawartym w swojej nazwie, zamieszcza zapisy o prawnym charakterze, które jako sprzeczne z polskim prawem nie są wiążące. Nie przeszkadza to jednak autorom tych zapisów grozić sądem (czymże innym bowiem jest przypomnienie o łamaniu polskiego prawa?) każdemu, kto się nie dostosuje do tych nieważnych zapisów. Skrócenie bowiem (czymże innym jest cytat?) artykułu, czy wykorzystanie jego fragmentu (czy to nie jest cytat?) w celu wklejenia fragmentu do własnego tekstu jest zabronione bez zezwolenia właścicieli portalu.
To jednak jest tylko dygresja. Nie chcę wchodzić w skomplikowane rozważania natury prawnej, dotyczącej rozmiarów cytatu, definicji dzieła zależnego i tym podobnych niedookreślonych prawem rzeczy, bo przecież nie chodzi o to, by ustalić od ilu słów kończy się cytat a zaczyna dzieło zależne, czy od ilu słów artykuł przestaje być „drobnym utworem”, o którym wspomina ustawa. Sprowadzanie kwestii praw autorskich do tego rodzaju absurdów mogłoby być rozrywką dla prawników, ale jest zdecydowanie stratą czasu dla normalnych, zdrowo myślących ludzi. Zatem zostawmy te granice i wróćmy do naszego przykładu.
Właściciel portalu lewicującego, gdy tylko zorientował się, że jeden z artykułów zamieszczony jest bez jego wiedzy na portalu niepodległościowym zwrócił uwagę, że zostały naruszone prawa autorskie. Faktycznie, umieszczenie całego artykułu (nawet jeśli zostało podane nazwisko autora oraz link do źródła) i poszerzenie go, jeśli nastąpiło bez niczyjej zgody jest naruszeniem prawa autorskiego. Można by się oczywiście spierać czy jest to utwór drobny, który można zacytować w całości, czy też nie, ale ponieważ nie było dodatkowego komentarza, niewątpliwe nie był to cytat. Po krótkiej wymianie zdań właściciel portalu niepodległościowego napisał od nowa sporny tekst, w którym wykorzystał cytaty z oryginalnego, oczywiście z podaniem źródła.
I tu dochodzimy do istoty absurdu, na który chcę zwrócić uwagę. Właściciel portalu lewicującego (czy też osoba odpowiedzialna za ściganie naruszeń praw autorskich) argumentuje bowiem swoją gorliwość w ściganiu tego typu przypadków obroną przed nadużyciami, gdy ktoś tak dobiera cytat, by zmanipulować oryginalny tekst.
Kiedy natomiast najłatwiej dokonać, nawet niezamierzonej, manipulacji? Ano wtedy, gdy wyrywamy z kontekstu jakiś fragment i wstawiamy go w inny. Faktycznie, warto uzgodnić wykorzystanie fragmentu z autorem. Sam często zżymałem się na różne redakcje, które drukując fragment, całkowicie wypaczały sens tekstu. Często wolałbym, aby nie drukowano jakiegoś tekstu czy listu wcale, od drukowania wybranego przez redakcję wcale nie najistotniejszego fragmentu, który traktował o pobocznej czy nawet zupełnie innej sprawie niż intencje autora. Jak najlepiej chronić integralność myśli utworu? Czy nie przedrukowując całość jego wywodu? Zwłaszcza jak ta całość to zaledwie sześć krótkich akapitów?
Mawiają, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Nadmierna troska o prawa autorskie nie tyle chroni twórcę, ile stawia sztuczne bariery dla rozpowszechniania twórczej myśli. Uzależnianie przedruku jakiegoś internetowego tekstu – który nie ma żadnego komercyjnego charakteru, a jego celem jest jedynie popularyzacja społecznie istotnej wiedzy – od każdorazowej zgody właściciela praw autorskich, jest niczym innym, jak stawianiem zupełnie niepotrzebnych barier. To tak, jakby żądać, aby wycinanie artykułu z gazety i pokazanie go kolegom na podwórku także było uzależnione od zgody redakcji. To jakieś absurdalne nieporozumienie i kompletny brak zrozumienia dla kwestii krążenia kultury i form zabezpieczania interesów twórcy. To strzelanie z armaty do wróbla.
Sam autor tekstu, nigdy nie miał nic przeciwko przedrukom swoich tekstów, bo jak większości autorów, zależy mu na jak największej liczbie czytelników. Uważa też, że nie ma sensu zamykać się na odmiennych światopoglądowo odbiorców, bo zamyka się w ten sposób dialog i krążenie kultury. Doskonale rozumie to również właściciel niepodległościowego portalu, dla którego światopogląd autora nie ma znaczenia, jeśli tekst popularyzuje godną naśladowania społeczną i patriotyczną postawę XIX-wiecznego przedsiębiorcy. Najwyraźniej jednak osoba, której powierzono kwestię ochrony praw autorskich tekstów zamieszczanych na portalu lewicującym nie do końca rozumie cele i ideę swojej funkcji, która ma śledzić nadużycia i manipulacje, a nie przeciwdziałać jakiemukolwiek nieautoryzowanemu użyciu tekstów, które w zamyśle autorów powinny dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. Być może w naszych nadmiernie skomercjalizowanych czasach społeczne idee są trudne do przyswojenia nawet dla ich zdeklarowanych zwolenników.
Polecam też książkę L. Lessiga o Wolnej Kulturze i prawach autorskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz