piątek, 30 marca 2012

Strzępka i Demirski - powrót do realu?

W radiu Tylko Oikofobiczne Kłamstwa (TOK fm) miała miejsce bardzo ciekawa rozmowa. Oto bożyszcze teatralnego "młodego" pokolenia, nadzieja środowisk krążących wokół Krytyki Politycznej, dramaturgiczno-reżyserski duet Strzępka-Demirski wyszedł ze studia. Zwyczajnie się wkur…li na tendencyjne pytania redaktora.

Można oczywiście potraktować to jako kolejną akcję marketingową, po której znowu wszyscy będą mówić o wałbrzyskiej parze. Można potraktować to jako kolejną rysę na gładkiej powierzchni społecznego status quo. Można też cieszyć się, że kolejne osoby w końcu przeglądają na oczy i dostrzegają realną rzeczywistość, w której tak zwanego pospolitego odbiorcę traktuje się jak idiotę. Nie wiem która z tych diagnoz jest najbliższa prawdzie, co więcej, mam niejasne przeczucie, że żadna. A może każda po trochu? Jednak bardziej istotne jest to, co mówi nam ta sytuacja pomiędzy wierszami.
Są ludzie, którym zależy na kulturze wysokiej. Ludzie się uaktywniają. Były protesty, np. przeciw likwidacji szkół. Nie widzicie tego, nie słyszycie? - pytał Demirski, zwracając się do wirtualnych dziennikarzy.

- Nie, bo ze studia wsiada do swojego samochodu i ląduje na podziemnym parkingu swojego apartamentu. Jesteście odklejeni od rzeczywistości. To jest całkowita prawda - irytowała się Strzępka.
To cieszy, że Strzępka i Demirski zauważyli krakowską głodówkę, że zauważyli różne protesty, o których zdawkowo informują media. Jednak radość mąci nieco fakt, że duet ten zignorował inne aspekty rzeczywistości, którą tak "wnikliwie" stara się śledzić i dostrzegać. Czy byli oni tak samo jak redaktor prowadzący odklejeni od realnego życia, gdy podpisywali list w obronie Krytyki Politycznej, która 11 listopada 2011 roku dała schronienie antypolskim bojówkom bijącym chodzących po Nowym Świecie ludzi z polskimi flagami oraz tymże samym bojówkom plujących na paradujące grupy rekonstrukcyjne?A przecież niszczenie polskości, niszczenie narodowej pamięci, dumy, świadomości jest jednym z elementów dążących do tego samego celu. Likwidacja ludzkiej przyzwoitości i solidarności.

Na posiedzeniu Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych w dniu 21 grudnia 2011 roku komendant stołeczny policji Adam Mularz opowiadał:
udział w kontrmanifestacji zapowiedzieli przedstawiciele niemieckiej skrajnej lewicy, lewicy antyfaszystowskiej oraz komunistycznych skinheadów. Z informacji, które otrzymaliśmy od policji niemieckiej, naszego oficera łącznikowego w Berlinie, z BOR i ABW, wynikało, że owa grupa była nastawiona na bezpośrednią konfrontację z uczestnikami marszu oraz z policją. Bojówka niemiecka mogła być wyposażona w ochraniacze i kaski, materiały pirotechniczne, kamizelki kuloodporne, protektory, wzmacniane kwarcem rękawice, zakamuflowany monitoring do nagrywania działań Policji. Ponadto grupa ta posiadała informacje co do taktyki oddziałów prewencji polskiej Policji oraz dotyczące trasy przemarszu środowisk skrajnie prawicowych. Dysponowała instrukcjami, jak zaatakować policjanta, gdzie są jego najsłabsze miejsca, aby go bolało. Przyjechali po prostu bić się z policją.
Jak to się skończyło wszyscy pamiętamy. Jeszcze przed Marszem niemieckie bojówki urządziły sobie polowanie na polskich patriotów, chroniąc się przed policją w siedzibie Krytyki Politycznej. Po ataku na grupę rekonstrukcyjną słusznie zauważył Paweł Rozdżestwieński z Fundacji Polonia Militaris:
Wyobraźcie sobie państwo, że na 14 lipca we Francji ktoś zatrzymuje paradę kirasjerów francuskich albo na placu Czerwonym paradę Armii Czerwonej czy współczesnej armii rosyjskiej?
Trudno też nie pamiętać o pochwałach metod terrorystycznych i lżeniu polskości na spotkaniach i w tekstach członków i sympatyków Krytyki Politycznej. Dzisiejsze  odżegnywanie się tego środowiska od zaproszonych chuliganów i od znalezionych w Nowym Wspaniałym Świecie kastetów i pałek jest równie śmieszne i żałosne co zapewnienia Jaruzelskiego, że nie miał nic wspólnego z masakrami w Grudniu 1970 czy w czasie stanu wojennego.

Podczas wspomnianej na wstępie rozmowy przywołany został też (a całkowicie pomijany w relacjach o tej rozmowie) pewien radiowy przegląd prasy. Mowa o artykule o prezentach komunijnych. Statystyki pokazują, że kupujemy na prezent na komunię przede wszystkim smartfony i laptopy. Natomiast na komunię trzeba kupić też medalik. Medalik najlepiej kupić w lombardzie, bo tam jest ich na pęczki. ‎Monika Strzępka, słusznie zauważa, że po pierwsze, kto „my” kupuje te laptopy? Po drugie ktoś te medaliki do tych lombardów przynosi, a to są przecież niejednokrotnie cenne rodzinne pamiątki, coś zmusza tych ludzi do tej decyzji, lecz ten temat w ogóle nie istnieje, natomiast w tamtym radiowym studiu sytuacja wzbudziła salwy śmiechu.

Społeczna wrażliwość na biedę, krzywdę ludzką, na wady społecznych mechanizmów i niedostatki strukturalne jest postrzegana jako przejaw lewicowości. Nie zwykłej ludzkiej przyzwoitości tylko lewicowości. Te poznawcze klisze i uproszczenia popychają wrażliwe jednostki w ramiona ideologicznie i strukturalnie wątpliwych instytucji takich właśnie jak Krytyka Polityczna, Gazeta Wyborcza, czy inne kawiorowo lewicujące towarzystwa, żerujące na przyzwoitościowych hasłach i dążeniu ludzi do bycia dobrym człowiekiem. Poznawcze klisze, ideologiczne uproszczenia nie pozwalają dostrzec środowisk, które nie czerpią profitów z uwikłania w system, tylko prowadzą organiczną, niezależna pracę u podstaw, mając za fundament właśnie czystą ludzką przyzwoitość. Taki jest lewicujący Magazyn Obywatel, ale taka jest przecież także prawicowa Fundacja Republikańska.

W pełni popieram krytyczne opinie o braku społecznego dialogu oraz wadliwości systemowych rozwiązań dotyczących teatru. Jednak zdecydowanie brakuje dyskusji nie tylko o sytuacji teatru, ale jakiejkolwiek dyskusji o społecznie ważnych tematach. Urzędnicy podejmują arbitralne, z nikim niekonsultowane decyzje dotyczące teatrów, programów nauczania, emerytur itd. Ale z drugiej strony profil Krytyki Politycznej na Facebook-u blokuje komentowanie każdemu, kto punktuje hipokryzję tego środowiska, budując wśród akolitów sekciarskie poczucie, że są razem i u siebie. Dialog, dyskusja jako ścieranie się przeciwieństw nie ma racji bytu. Zaś jakiekolwiek analityczne publikacje w niezależnych środowiskach są przemilczane i nie komentowane, a często protesty określonego środowiska pojawiają się jedynie wtedy, gdy "biją naszych".

Strzępka i Demirski starają się sprawiać wrażenie, że dbają o własną intelektualna otwartość. Ich światopoglądowe sympatie spychają ich na lewo, ale ich przypadek jest też dla wszystkich dobrym przykładem na to, że jakiekolwiek ideologiczne szufladkowanie nie ułatwia dialogu ani porozumienia. Bo przecież nie chodzi o lewicę czy prawicę, które to pojęcia dawno przestały mieć jakikolwiek związek z realnym światopoglądem przedstawicieli różnych formacji. Chodzi o wolność jednostki w niepodległym państwie, które jest w stanie tą jednostkową wolność obronić i które nie przeszkadza obywatelom żyć przyzwoicie. Wrażliwość społeczna nie jest przecież niczym innym jak zwykła ludzka przyzwoitość. Mam nadzieję, że obecna sytuacja będzie początkiem powrotu na ziemię wielu osób dotąd bezrefleksyjnie wspierających instytucje, które od szczytnych idei przeszły na pozycje szowinistyczne i oikofobiczne.

Treść protestu ludzi teatru - plik pdf.

czwartek, 22 marca 2012

Demokracja Ajatollahów oczami Hoomana Majd’a

Trudno jest znaleźć jakieś sensowne informacje na temat Iranu. Informacje nie o bieżących wydarzeniach, tylko o ogólnej sytuacji, nastrojach i szeroko pojętej kulturze. Albo wielka historia, albo obrazy rewolucji, albo nuklearna histeria z antysemityzmem w tle. Iran funkcjonuje w świadomości jako państwo osi zła, jako totalitaryzm islamistów, jako kraj dążący do wyprodukowania bomby atomowej, która zmiecie Izrael z powierzchni Ziemi. Jednocześnie panuje tam demokracja, zaś mieszkańcy wywodzą się w prostej linii od mitycznych Ariów i mówią w starożytnym języku należącym do grupy indoeuropejskiej. Świat z natury rzeczy nie jest prosty i obiegowe uproszczenia, które są nam serwowane przez medialnych producentów mózgowej papki, nie wzbudzają zaufania.

Książka Hoomana Majd’a jest świetną odskocznią. Autor jest rodowitym Irańczykiem, spokrewnionym z jednym z Ajatollahów i z byłym prezydentem Republiki Islamskiej. Wychowany na dyplomatycznych placówkach doskonale zdaje sobie sprawę z zachodniego sposobu myślenia i obowiązujących klisz, które usztywniają horyzonty myślenia niczym gips założony na zdrowe nogi. Bardzo krytycznie ocenia obecnego prezydenta Ahmadineżada, ale nie przestaje się zastanawiać, skąd bierze się kierunek jego populistycznych wystąpień. Ze swadą opowiada o zawiłościach perskiej polityki, powoli ale skutecznie wciągając czytelnika w świat irańskich paradoksów. Jednym z nich jest choćby sytuacja mniejszości żydowskiej w tym rzekomo antysemickim kraju:
Synagogi, szpitale, stowarzyszenia, koszerne restauracje i szkoły hebrajskie swobodnie działają w teokratycznym państwie muzułmańskim, ale rząd świętuje rocznicę wydania Protokołów mędrców Syjonu. Prezydent określa Holokaust jako „oszustwo" i „mistyfikację", lecz żydowski członek parlamentu otwarcie i bez obaw go krytykuje, państwowa telewizja zaś emituje bardzo popularny i oparty na faktach miniserial (Madar-e sefr daradże, Zwrot o zero stopni) o irańskim dyplomacie, który z tego samego Holokaustu wyratował tysiące Żydów. […] A irańscy Żydzi, którzy pomieszkują także w Stanach Zjednoczonych, muszą się zmierzyć z jeszcze jednym paradoksem: Ameryka, ich drugi dom, często krytykuje Iran i jest zaprzysięgłym przeciwnikiem islamskiego reżimu, pod którego władzą Żydzi żyją we względnej swobodzie, lecz zarazem jest najlepszym sojusznikiem i przyjacielem Arabii Saudyjskiej, której Żydom nie wolno nawet zwiedzać, nie wspominając o zamieszkiwaniu w niej. (s. 352)
W otoczeniu Iranu jest nie mniej paradoksów. Czy ktoś dzisiaj wie, że w 2001 roku, tuż po ataku na WTC, irański prezydent Chatami:
był pierwszym muzułmańskim przywódcą, który potępił zamach, i pierwszym, który wysłał Ameryce kondolencje, otrzymawszy poparcie Najwyższego Przywódcy. Co więcej, irańskie władze, którym zwykle łatwo przychodzi organizowanie antyamerykańskich wieców z nieskończonymi chyba zapasami łatwopalnych amerykańskich flag, pozwoliły na całonocne czuwania przy świecach (bez flag) w Teheranie dla upamiętnienia ofiar zamachów. Pomocny był tu fakt, że za atakami stała Al-Kaida, którą Iran uważa za wroga w takim samym stopniu jak Zachód, a to, że Afganistan wkrótce padł ofiarą amerykańskiego gniewu, było jak dar z niebios, ponieważ, poza partią Baas Saddama Husajna, drugim najbardziej znienawidzonym przez Iran ugrupowaniem są talibowie.

[Tymczasem] Bush w swoim dorocznym przemówieniu w Kongresie pod koniec stycznia 2002 roku z jakichś niewytłumaczalnych powodów (chyba że faktycznie przygotowywał się do wymarszu na Teheran) umieścił Iran obok Iraku i Korei Północnej w „osi zła", potępiając go jako wroga, z którym Stany muszą się zmierzyć. Stało się to tuż po wyrzuceniu talibów z Afganistanu, który na pewno również zostałby włączony do wspomnianej osi, gdyby talibom udało się przetrwać inwazję. (s. 256-258)
Dziś mało kto pamięta wojnę iracko-irańską, która wybuchła w 1980 roku i trwała 8 lat. Irakijczycy stosowali na masową skalę broń chemiczną (głównie iperyt siarkowy i tabun). Zginęło w niej ponad milion ludzi. Irak był wtedy popierany przez państwa zachodnie (głównie przez Francję i Stany Zjednoczone), ale także przez ZSRR i kraje arabskie, które obawiały się rozprzestrzenienia się irańskiej rewolucji islamskiej. Można powiedzieć, że było to pierwsze wydanie „koalicji antyterrorystycznej”, w której ZSRR i USA sprzymierzyły się przeciwko wspólnemu wrogowi. Tocząca się w tym samym czasie wojna w Afganistanie w najmniejszym stopniu nie przeszkadzała tej cichej koalicji. Fakt, że światowe mocarstwa wspierały dyktatora walczącego z właśnie powstałą młodą demokracją jest kolejnym pięknym przykładem hipokryzji i demaskacją prawdziwych intencji „antyterrorystycznych bojowników o demokrację”.

Pomimo wydawałoby się beznadziejnej sytuacji Iran przetrwał i wojnę zakończono bez najmniejszej zmiany granic. Powinno to być dzisiaj wystarczającym ostrzeżeniem przed ewentualnym rozpoczęciem kolejnej inwazji, do której media przygotowują nas już od dłuższego czasu.

Warto też wiedzieć, że:
Iran to jedyny kraj na Bliskim i Środkowym Wschodzie będący wieloetnicznym państwem narodowym, który (w języku perskim, czyli farsi) nie zmienił swojej nazwy - tak jak zasadniczego obrębu granic - przez tysiąclecia. Żaden z pozostałych krajów regionu nie ma więcej niż sto lat, łącznie z Turcją, która narodziła się z popiołów imperium osmańskiego. Jedynym państwem w tej części globu, które nie znalazło się pod panowaniem Osmanów, był oczywiście Iran. To właśnie poczucie przynależności do jednego narodu, posiadania zawsze odrębnego kraju, odrębnej kultury wyrosłej z kultur wielu plemion i etnosów kształtuje irański charakter. (s. 112)
Ta odrębność - językowa, kulturowa, polityczna – sprawiają że Iran dla wielu ludzi w regionie jest wzorem do naśladowania, jest dowodem, że możliwe jest kroczenie własną drogą pomimo niesprzyjającego otoczenia. Sporo krajów regionu z demokracją niewiele ma wspólnego. Większość państw arabskich to klasyczne monarchie, albo wojskowe dyktatury. Należące do hinduskiego kręgu kulturowego Afganistan i Pakistan pogrążone są w chaosie. Iran zaś to względnie stabilny wewnętrznie kraj, w którym opór wobec faszyzujących władz jest brutalnie tłumiony mimo wszystko dużo rzadziej niż w krajach ościennych. Jest tajemnicą poliszynela, że arabska wiosna mogła zaistnieć nie tylko dzięki mediom społecznościowym, ale przede wszystkim dzięki przekupieniu wysokich oficerów, żeby nie ulegli i powstrzymali się od radykalnych interwencji siłowych.

W Iranie natomiast, republice z ponad trzydziestoletnim już stażem, w ostatnich wyborach prezydenckich wzięło udział 82% uprawnionych do głosowania i nawet fałszerstwa wyborcze, o które jest oskarżany sztab Ahmadineżada nie mogły dać mu przewagi ponad 11 milionów głosów! Najwyraźniej jego populistyczna retoryka trafia na podatny grunt, jak to zwykle się dzieje w oblężonej twierdzy. Co więcej, retoryka ta, przysparzając Iranowi wrogów w krajach Zachodu, jest jak się okazuje elementem skutecznej polityki zagranicznej wobec krajów neokolonialnie eksploatowanych przez światowego hegemona, jakim niewątpliwie są Stany Zjednoczone.
W kwietniu 2009 roku ONZ zorganizowała w Genewie konferencję na temat rasizmu. Prezydent Ahmadineżad wygłosił na niej przemówienie zawierające długą tyradę przeciw Izraelowi, postrzegane przez Zachód, a nawet część Irańczyków jako wysoce zapalne. Dzień później przyjaciel mojego ojca, tak jak on - starzejący się dyplomata, wychodził ze swojego mieszkania w Paryżu. Kiedy wszedł do windy, jego długoletni sąsiad ukłonił mu się i przywitał. „Gratulacje!" - powiedział. „A to z jakiego powodu?" - dociekał przyjaciel ojca. „Votre president! - odparł sąsiad. - Iran jest jedynym krajem, który nie boi się rzucić wyzwania Ameryce i Izraelowi, jedynym państwem na świecie, które wstawia się za Palestyńczykami!

Kilka miesięcy później pewien irański ambasador obecnego rządu powiedział mi, że po rozpoczęciu powyborczych zamieszek w Iranie inny ambasador jednego z islamskich krajów pogratulował mu. Irańczyk zastanawiał się, czego tu gratulować w samym środku brutalnych walk ulicznych, kiedy telewizja dzień i noc pokazuje negatywny obraz jego kraju. Arabski ambasador odpowiedział na to: „To, co się dzieje w pańskim kraju, w moim nigdy nie mogłoby się wydarzyć". Miał na myśli to, że w jego państwie, podobnie jak w wielu innych muzułmańskich krajach, zwłaszcza arabskich, opozycja polityczna w ogóle nie może istnieć, nie wspominając już o protestowaniu na ulicy. Trudno sobie wyobrazić, że ktokolwiek może zazdrościć Iranowi ustroju politycznego, ale tak to już jest, że kiedy o nim mowa, człowieka często spotykają zaskoczenia. (s. 109)
Autor pisał swoją książkę przed arabską wiosną ludów, ale jestem przekonany, że jego ocena odbiegałaby znacznie zarówno od entuzjastycznych jak i od tych katastroficznych opinii, które możemy przeczytać u naszych rodzimych „znawców tematu”. Natomiast w kontekście kontrowersyjnych wystąpień swojego prezydenta wspomina także o alternatywnych spiskowych teoriach, jakie krążą wśród Irańczyków:
Pewni rozsądni i wpływowi Irańczycy szeptali mi także na boku, że są coraz bardziej przekonani, iż musi on być uśpionym izraelskim agentem, być może Mossadu, zrekrutowanym dawno temu i uaktywnionym przed objęciem prezydenckiego fotela. Czemu? Pomijając oczywiste korzyści, jakie przyniosły Izraelowi niemal wszystkie jego niepotrzebne wypowiedzi, począwszy od kwestii Holokaustu, na wojnach kartograficznych kończąc, jego przemówienie w ONZ było prezentem dla izraelskiego piaru. Przed konferencją Izrael był ostro krytykowany za obleganie Gazy nawet przez jego zachodnich sojuszników (oraz z całą pewnością media), Ahmadineżad zaś jednym posunięciem usunął tę kwestię z bliskowschodniego dyskursu, przynajmniej na jakiś czas, dokonując w ten sposób czegoś, co nie udało się izraelskiej propagandzie. W Tel Awiwie i Jerozolimie, jak uważają niektórzy Irańczycy, dało się na pewno słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi. (s. 158)
Ambiwalencję i paradoksy irańskiej sytuacji wzmacniają stosowane przez zachodnią cywilizację podwójne standardy i połączony z nieustannym pouczaniem o zasadach brak szacunku dla innych kultur i cywilizacji. Nominalnie walczymy z nietolerancją, dbamy o prawa mniejszości, ale w kontaktach z innymi krajami cała europejska cywilizacja nie jest w stanie zrzucić starego plemiennego gorsetu przekonań o tym, że godnymi szacunku ludźmi są jedynie przedstawiciele własnego plemienia. Cała reszta nie różni się wiele od zwierząt. Przecież nie tylko Irańczycy uważają, że negocjacje to
sprawa obustronnej zgody partnerów i wymagają okazania przynajmniej odrobiny szacunku wobec adwersarza („szacunek" to słowo, w którym Irańczycy lubują się niepomiernie). Natomiast kiedy Obama powiedział na konferencji prasowej, że „konstruowanie broni atomowej przez Iran jest nie-dopuszczalne", był to komunikat całkiem jednoznaczny, ale dla niektórych Irańczyków obraźliwy na dwóch poziomach: po pierwsze, zakładał, że Irańczycy kłamią na temat swojego programu nuklearnego, a Najwyższy Przywódca, który wydał fatwę przeciwko tworzeniu i stosowaniu broni atomowej, jest najwyższym kłamcą; po drugie zaś, płynął z niego wniosek, że Stany Zjednoczone mają moralną przewagę i mogą decydować za resztę świata, co jest „dopuszczalne" lub „niedopuszczalne". (To, że posiadanie broni atomowej przez Izrael jest w oczach Ameryki „dopuszczalne", powoduje jeszcze większą irytację, i to nie tylko wśród Irańczyków). (s. 244)
Czy naprawdę oczekiwanie szacunku i sprzeciw wobec dyskryminacji jest bezsensownym wymachiwaniem szabelką? Dlaczego powinniśmy jako cywilizowani Europejczycy szanować prawa mniejszości seksualnych, ale oczekiwanie szacunku dla większości religijnej w danym kraju jest przejawem irracjonalnego szowinizmu, albo rasistowskiej ksenofobii? Czy ucywilizowanie Indianina musi oznaczać jego zgodę na zamknięcie w rezerwacie połączoną z wyrzeczeniem się własnej kultury? A może jednak kultywując eurocentryczną arogancję charakterystyczną dla wielkich mocarstw i wieków minionych zaprzeczamy naszej własnej europejskiej tradycji i podstawom naszej kultury?

Nieliczne historyczne i teraźniejsze wyjątki nie powinny usypiać naszej czujności, a raczej wzbudzać nadzieję, że jednak możliwa jest postawa odpowiadająca deklarowanym w naszej cywilizacji wartościom. W czasie gdy na początku XX wieku Polska zbliżała się do odzyskania niepodległości
William Morgan Shuster, był urzędnikiem, prawnikiem i specjalistą finansowym wynajętym przez irański rząd za radą amerykańskiego prezydenta Williama Howarda Tafta - znów wbrew woli mocarstw - by pełnić funkcję głównego zarządcy finansowego Persji bezpośrednio po udanej rewolucji konstytucyjnej, w czasie gdy kraj nie tylko był sparaliżowany, ale dosłownie zbankrutował przez kadżarskie zadłużenie u Brytyjczyków i Rosjan. Stany Zjednoczone, już w tamtych czasach potężne w oczach większości świata, nie były zainteresowane kolonizowaniem ani eksploatowaniem słabszych państw, a przynajmniej nie w taki sposób, jak robiły to potęgi europejskie przez dwa poprzednie stulecia. Shuster zdobył wielką popularność wśród irańskich nacjonalistów, którzy obserwowali jego poświęcenie na rzecz zbudowania niezależnego państwa, lecz jego praca trwała niecały rok. Wbrew woli Madżlesu, który go wynajął, został wygnany z Iranu przez Rosję sprzeciwiającą się wraz z Wielką Brytanią jego planom uczynienia Persji krajem finansowo niezależnym. Po powrocie do Stanów napisał książkę TheStranglingofPersia (Udusić Persję), w której potępia mieszanie się cudzoziemców w sprawy Iranu oraz w pełni popiera tamtejszą walkę o demokrację. Działo się to w 1912 roku. (s.118)

Zaś w styczniu 2009 roku sekretarz obrony Robert Gates, zeznając przed Komisją Sił Zbrojnych Senatu Stanów Zjednoczonych, powiedział: „Jestem zaniepokojony natężeniem, co tu kryć, wywrotowej działalności Irańczyków w wielu punktach Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza w jej południowej i środkowej części. Otwierają wiele biur i przykrywkowych interesów, przez które wpływają na to, co się dzieje w niektórych spośród tamtejszych krajów". Ten opis irańskiej aktywności w regionie, ni mniej, ni więcej, tylko „wywrotowej", zaskoczyłby większość Latynosów, gdyż owe „biura" i „przykrywkowe interesy", które otworzył Iran, to głównie ambasady, fabryki, banki i linie lotnicze oferujące bezpośrednie loty na Bliski Wschód bez międzylądowań w Stanach lub Europie, czyli przedsięwzięcia, które standardowo podejmują Stany Zjednoczone wszędzie tam, gdzie tylko widzą rynek dla eksportu, importu i produkcji. (s.211)
Czytając książkę Majd’a można wiele zrozumieć, jeśli chodzi o położenie Iranu w kontekście międzynarodowej polityki. Ideologiczne spory, pozorne paradoksy, skomplikowane gry interesów – to wszystko występuje w każdym miejscu globu. Bez próby wczucia się w drugą stronę jakiekolwiek porozumienie jest niemożliwe. Konflikty i fiasko negocjacji w większości przypadków wynikają z braku chęci do takich prób. Lekceważenie drugiej strony likwiduje partnerstwo, a bez partnerstwa nie ma porozumienia. Podległość i uzależnienie zawsze rodzi frustrację, która odradza konflikty. Dlatego zawsze warto poznać inny punkt widzenia. Tym bardziej, że czytając książkę Majd’a można wiele zrozumieć, także jeśli chodzi o sytuację naszego kraju, w bardzo szerokim kontekście zarówno krajowej jak i zagranicznej polityki.



Hooman Majd, Demokracja ajatollahów, Karakter 2011

poniedziałek, 19 marca 2012

PiS powinien poprzeć wniosek o Trybunał Stanu

W dzisiejszym Salonie Politycznym Trójki Ryszard Kalisz stwierdził, że postawienie Kaczyńskiego i Ziobry przed Trybunałem Stanu jest przede wszystkim kwestią ustanawiania standardów przestrzegania procedur, które nagminnie są przez najwyższych urzędników lekceważone. Dodał także, iż najlepszym przykładem do czego może doprowadzić lekceważenie procedur jest katastrofa smoleńska.

Krótko po odgrzaniu tego starego pomysłu, ze zdumieniem czytałem opinie, że stawiania przed Trybunałem Stanu polityków w kilka lat po utracie przez nich władzy to są standardy białoruskie. Skazanie opozycjonisty pomimo braku dowodów – to są standardy białoruskie. Zamykanie niewygodnych dziennikarzy – to są standardy białoruskie. Zamykanie i pobicie lidera kibiców – to są standardy białoruskie. Ale stawianie byłego rządzącego polityka przed Trybunałem Stanu???

Jak rozwiać krążące wątpliwości co do metod rządzenia inaczej niż przed Trybunałem Stanu? Kto miałby postawić byłego polityka, jak nie była opozycja, która doszła do władzy? Czy naprawdę ktokolwiek liczy na to, że Donald Tusk postawi siebie samego przed Trybunałem wobec licznych wątpliwości? To są normalne standardy cywilizowanego świata, że nikt nie jest poza prawem i każdy może być osądzony. Nie ma taryfy ulgowej.

Dlatego PiS powinien pójść za sugestią Jarosława Kaczyńskiego i doprowadzić do procesu przed Trybunałem Stanu. W momencie oczyszczenia z zarzutów byłego premiera i byłego ministra sprawiedliwości (co przecież nastąpiło już w wielu sprawach przed sądami niższej instancji) zostaną w końcu ucięte niekończące się spekulacje. Lecz najważniejszą konsekwencją będzie to, że cztery postulaty spod namiotu Solidarnych 2010 przestaną w końcu wyglądać absurdalnie! Ta sytuacja otworzy w głowach społeczeństwa furtkę dla zrobienia tego, co powinno być zrobione już dawno: dla postawienia szeregu najwyższych funkcjonariuszy państwa przed Trybunałem Stanu za niedopełnienie obowiązków zarówno przed jak i po katastrofie smoleńskiej.

Być może rację mają ci, którzy w tej inicjatywie widzą wielopiętrową intrygę wewnątrz PO. Dopuszczam jednak też taką myśl, że interesy platformerskich intrygantów, eseldowskich politykierów i niepodległościowych patriotów zbiegają się tutaj i działają przeciwko interesom aktualnie rządzącej sitwy. Dlatego zapewne nie dojdzie w aktualnym Sejmie do głosowania o postawienie polityków PiS przed Trybunałem Stanu i pozostanie ten temat jedynie kolejną zasłoną dymną dla wprowadzania niepopularnych przepisów i spraw świadczących o fizycznym rozpadzie państwowej infrastruktury. Dlatego w komentarzach publicystów i w blogosferze będziemy jeszcze długo i niezmiennie jałowo rozprawiać o metodach oddzielających Kościół od Państwa.