wtorek, 22 listopada 2011

Bolek jak Heubauer?

Niedługo będziemy mieć sztandar i znaki europejskie, ale jeszcze tego nie mamy. I dlatego do tego momentu musimy przywrócić orła. Za dwadzieścia lat zrobimy, co zrobiliśmy dzisiaj - oświadczył Lech Wałęsa, komentując sprawę koszulek piłkarskiej reprezentacji Polski. - pisze Wprost.

Aż się chce zakrzyknąć: kto nam podmienił Wałęsę?!!! Okazuje się, że logo PZPN na koszulkach piłkarskiej reprezentacji nie było bezrefleksyjnym zabezpieczeniem dodatkowego zarobku, lecz planową sondą społecznej tolerancji na demontaż narodowej symboliki.

Jowialność Wałęsy była atutem w budowaniu wizerunku prostego polskiego robotnika, przywiązanego do polskich wartości i po chłopsku zdroworozsądkowo podchodzącego do różnych kwestii w rozmowach z komunistyczna władzą. Wszyscy się zachwycali trafnością jego obrazowych porównań, które w punkt trafiały rzeczywistość, a jeśli chybiały to były pretekstem do pełnych sympatii żartów. Po 1989 różne osoby zaczęły dezawuować wartość Wałęsy, co interpretowano jako zawiść konkurentów sfrustrowanych niespełnionymi ambicjami, albo jako komunistyczne próby zniszczenia symbolu polskiej aksamitnej rewolucji.

Po jakimś czasie coś się stało i Wałęsa zaczął dostarczać coraz więcej powodów do systematycznego obniżania szacunku dla własnego autorytetu. Trwa to konsekwentnie do dzisiaj i aktywność byłego prezydenta Polski wydatnie wspiera kulturowe tendencje do negowania wartości wszelkich autorytetów. Sam długo byłem orędownikiem podtrzymywania pozytywnego mitu Wałęsy, ale to się zmieniło. Dzisiaj bojownik o wolną Polskę wyraża nadzieję, że za 20 lat emblematy i symbole tej wolnej Polski, o którą rzekomo walczył przez całe życie, zostaną unicestwione i zastąpione przez symbolikę paneuropejską. Nie udało się z gwiazdą czerwoną, uda się z gwiazdą złotą.

System nowego paneuropejskiego totalitaryzmu domyka się. Z jednej strony medialnie marginalizowane są jakiekolwiek głosy sprzeciwu, z drugiej strony zbyt pewni siebie aktorzy tracą kontrolę nad przekazem demaskując prawdziwy charakter "wspólnoty, która nadchodzi". Przychodzi na myśl roztropność naszych przodków, którzy nie mieli ani skrupułów ani złudzeń co do sposobu postępowania z osobami, które nie wykazały się pożądanymi przez wspólnotę cechami. Każdy człowiek jest ułomny, ale właśnie po to tworzy się panteony, by rzadko z natury rzeczy występujące jednostki wybitne wskazywały wszystkim pozostałym kierunek dążeń w małych prywatnych codziennych wyborach. Wszakże fakt, że ideał jest nieosiągalny nie oznacza, że nie należy do niego dążyć.

Warto w kontekście biografii i wspomnianej na wstępie wypowiedzi Wałęsy, przypomnieć postać pewnego polskiego pisarza, o którym dziś nikt już nie pamięta, ponieważ jego życiowe wybory zdyskwalifikowały jego obecność w panteonie literatury. Przypomnijmy fragmenty artykułu Cenckiewicza:

"Gdyby nie współpraca z austriackim zaborcą i jednoznaczny osąd II Rzeczypospolitej, Zygmunt Kaczkowski (1825-1896), współpracownik o pseudonimie Heubauer, byłby dziś patronem ulic i katedr literatury. Jego oficjalna biografia przypomina żywoty bohaterów, którzy z upadkiem Rzeczypospolitej nigdy się nie pogodzili. Kaczkowski dorastał w majątku Aleksandra Fredry w Cisnej. Już w wieku 14 lat trafił do więzienia. Później była szkoła w Tarnowie i studia we Lwowie i Wiedniu. Brał udział w powstaniu krakowskim, za co skazano go na karę śmierci. W oczekiwaniu na wyrok doczekał wiosny ludów i wyszedł na wolność. Zaczął publikować.

Rozgłos zyskał dzięki opowiadaniom i powieściom historycznym. „Genezą powieści historycznych Kaczkowskiego jest miłość tradycji, przywiązanie do przeszłości narodowej" – pisał prof. Ignacy Chrzanowski. Istotnie, m.in. w „Grobie Nieczui” (1858 r.), „Żydowskich” (1872 r.) i „Tece Nieczui” (1883 r.) Kaczkowski piętnował polskie warcholstwo, materializm, nieodpowiedzialne powstańcze uniesienia oraz… zdradę narodową. Był konserwatystą. Jako redaktor lwowskiego „Głosu” współpracował z księciem Adamem Sapiehą. W 1861 r. znów dotknęły go represje. Został aresztowany przez Austriaków pod zarzutem zdrady stanu i skazany na pięć lat więzienia. Ułaskawił go cesarz w grudniu 1862 r.

Kaczkowski był przeciwny powstaniu styczniowemu. Uważał jednak, że skoro już wybuchło, należy je wspierać z zewnątrz finansowo i dyplomatycznie. Już w tym czasie pojawiły się opinie, że Kaczkowski jest na podwójnej służbie. Polscy konspiratorzy z Lwowa zaczęli go śledzić. Okazało się, że kandydat na narodowego wieszcza odwiedza nocami szefa policji Aleksandra Hammera.

W listopadzie 1863 r. polscy spiskowcy we Lwowie uzyskali kolejny dowód zdrady Kaczkowskiego. W 1864 r. sąd obywatelski we Lwowie, tajna ekspozytura powstańczego Rządu Narodowego, uznał pisarza za winnego zdrady i skazał go na banicję. Kaczkowski zaskarżył wyrok do Rządu Narodowego. Był na tyle przekonujący, że 29 lutego 1864 r. Rząd Narodowy wydał dekret kasacyjny. Kaczkowskiego przeprosił nawet były komisarz naczelny Rządu Narodowego, który go wcześniej oskarżał. W 1896 r. Kaczkowski umierał otoczony chwałą.

Po upadku Austro-Węgier dr Eugeniusz Barwiński wyruszył na kwerendę archiwalną do Wiednia. Wpadły mu w ręce akta konfidentów austriackiej policji, a wśród nich opasła teczka agenta o pseudonimie Heubauer i 230 stron jego raportów. Heubauerem był Zygmunt Kaczkowski – agent wywiadu austriackiego, który w latach 1863-1871 składał sążniste i szczegółowe donosy, za które otrzymywał niemałe pieniądze. Barwiński stanął przed dylematem podobnym do tych, które mają dziś historycy badający akta IPN. W 1920 r. ukazała się książka Barwińskiego „Zygmunt Kaczkowski w świetle prawdy (1863-1871). Z tajnych aktów b. austryackiego ministerstwa policyi". Wolna Polska wymazała Kaczkowskiego z kanonu literatury narodowej. Odwaga historyka i prawda zwyciężyły kłamstwo i obłudę fikcyjnych bohaterów."

Jeśli chcemy budować cokolwiek, musimy mieć dobre materiały, nieprzeterminowany cement oraz doświadczonych i uczciwych murarzy. Dotyczy to tak samo powodów upadku polskich stoczni, przeszłości byłego prezydenta, jak i przyczyn smoleńskiej katastrofy. Zamiatanie wątpliwości, pytań i problemów pod dywan jest jak zamurowanie w ścianie zgniłego jajka: smród długo i powoli będzie się wydobywał, a jego lokalizacja będzie trudna do wykrycia. W skrajnych przypadkach pozostanie jedynie opuszczenie felernego domu.

Posłuchaj tekstu przeczytanego w Niepoprawnym Radiu

1 komentarz:

  1. Tak się składa, że o wałęsie słyszałem wcześniej niż "skakał przez płot". Chłopaki z Gdańska, których bracia i ojcowie robili w Stoczni opowiadali o pieniaczu, chłopku sypiącemu kawałami z ksywą "Bokassa".
    Dlaczego w internecie nikt nie opowiada o Bokassie z lat 70-tych.
    Wałęsa był nikim, nikt go nie poważał, później stare baby gadały, że moskwa się zgodzi tylko na robola Wałęsę.

    OdpowiedzUsuń